Sillunu Oru Kaadhal (2006)
Kundavi jako młoda dziewczyna postanawia, że wyjdzie za mąż wyłącznie z
miłości. Udaje się to jej dwóm przyjaciółkom, ale ona nie ma tyle
szczęścia. Jej małżeństwo zostaje zaaranżowane, a swojego męża poznaje
dopiero na ślubie.
Po 6 latach jest szczęśliwą żoną i matką. Gdy
Gautham wyjeżdża w sprawach służbowych do Ameryki, ona przez przypadek
znajduje pamiętnik męża z lat jego nauki w college'u. Dowiaduje się, że
przed nią w jego życiu była inna kobieta...
Nie oglądałam żadnego
tamila od wieków. Film potrzebował trochę czasu żeby się rozkręcić, na
początku byłam bardzo rozczarowana i znudzona przebiegiem akcji, a potem
mimo zaspoilerowania sobie dalszego ciągu o pojawieniu się Aishwaryi,
do samego końca oglądało się o wiele lepiej.
Przede wszystkim
bardzo podobał mi się pomysł na opowiedzenie historii pary już po
ślubie. Większość filmów skupia się na ich poznaniu, rozkwicie miłości,
pokonywaniu przeszkód i szczęśliwym zakończeniu. A tu wręcz dostajemy
ludzi, którzy najpierw w ogóle się nie znali, a jednak zdołali stworzyć
kochające się małżeństwo.
Nie podobał mi się jedynie ten przeskok ze
ślubu do czasu 6 lat później. Brakowało mi pomiędzy jakiegoś
zaznaczenia ich poznawania się i początku miłości. Ale potem ta rodzinna
rutyna była kochana i taka normalna: praca, szkoła, Aishu grająca na
komputerze, kłótnie, ciche dni.
Historia Gauthama i Aishwaryi
sprzed lat trochę mi się dłużyła, bo Aishu okazała się nieśmiałą gąską,
która boi się ojca. No i kiedy się w nim zakochała? W żadnym momencie
tego nie zauważyłam, a tu nagle po rozerwaniu jej sari na plecach na
ulicy, mówi mu, że była na niego zła za całą sytuację, bo takie widoki
powinny być tylko dla niego, a nie dla reszty gapiów. No WTF? Skąd nagle
takie wyznanie?
Zdecydowanie najlepszą częścią filmu okazał się
przyjazd Aishwaryi do Mumbaju do chorej matki, odnalezienie jej przez
Kundavi i zaproszenie jej na spotkanie z Gauthamem. Podziwiam Kundavi,
że tak po prostu zostawiła męża z jego dawną miłością, by sam mógł
zdecydować kogo tak naprawdę kocha i z kim chce być.
Aktorzy w
swoich rolach byli nierówni. Żaden nie podobał mi się przez cały film.
Jyothikę wolałam radosną i zadziorną z początku, a Suryę i Bhoomikę z
końcówki i snu Kundavi.
Film świetnie pokazał, co czas robi z ludźmi i miłością.
Na początku Gautham był szkolnym postrachem, a Aishwarya nieśmiałą
gąską, którzy zostali rozdzieleni przez jej ojca. Po latach Gautham
staje się statecznym mężem i ojcem kochającym żonę i córkę, a Aishwarya
po pobycie w Australii zmienia się w przebojową i pewną siebie
dziewczynę.
Po 6 latach okazuje się, że ich spotkanie trwa jedynie
godzinę, podczas której przez 40 minut milczą, a następne 20 wymieniają
uprzejmości i Gautham opowiada wyłącznie o Kundavi.
Bardzo się
ucieszyłam, widząc podczas napisów początkowych nazwisko A. R. Rahmana
jako odpowiedzialnego za muzykę. Okazuje się jednak, że o wiele bardziej
wolę jego hindi soundtracki. Ten do Sillunu Oru Kaadhal zupełnie mnie
nie porwał, w ogóle miałam wrażenie, że muzyki jakby w ogóle w filmie
nie było, bo przechodziła niezauważona.
Podobało mi się tylko Majaa
Majaa jako sposób na pogodzenie po kłótni i Machakkari z wyśnionego
przez Kundavi spotkania Gauthama i Aishwaryi.
Muszę ten film jeszcze trochę przetrawić, bo sama do końca nie wiem,
czy mi się podobał. Sama historia ma spory potencjał, ale czegoś mi
zabrakło. Chyba kunsztu reżysera i lepszego zarysowania postaci, bo
aktorzy nie mieli się za bardzo w czym wykazać.
Nie chce mi się nawet nad tym filmem znęcać. Od razu widać, że to
dzieło klasy B: słaby scenariusz (Boże, jak mnie irytowało ciągłe
powtarzanie imion bohaterów! Łączna suma wypowiedzianych imion Rahul,
Saveen, Payal przekroczyła chyba setkę.), wtórne i smętne piosenki plus
brak dobrych nazwisk w obsadzie, co przełożyło się na katastrofę w grze.
Zero uczucia Rahula i Saveen, nie wiadomo po co i dlaczego wtrącone wątki pary dziennikarzy i ministra oraz żadnego wytłumaczenia zamieszek.
Jedyną sympatyczną sceną było, gdy Meghna chwaliła, że Rahul jest tak przystojny jak Aamir Khan, a potem kłótnia z Saveen, który jego film obejrzeć: Dil Chahta Hai czy Lagaan? Pogodził ich Rahul, proponując Dil Hai Ki Manta Nahin. :) No i może trochę wzruszyłam się na ostatniej scenie, ale w ogóle się do tego nie przyznaję!
Jedyną sympatyczną sceną było, gdy Meghna chwaliła, że Rahul jest tak przystojny jak Aamir Khan, a potem kłótnia z Saveen, który jego film obejrzeć: Dil Chahta Hai czy Lagaan? Pogodził ich Rahul, proponując Dil Hai Ki Manta Nahin. :) No i może trochę wzruszyłam się na ostatniej scenie, ale w ogóle się do tego nie przyznaję!
Jedyne znane nazwisko to Faisal Khan, brat Aamira. Zagrali kiedyś razem
w Meli, ale Faisal nigdy nie zdobył takiej popularności jak brat. Teraz
podobno choruje na schizofrenię, a opieka nad nim była powodem
konfliktu między Aamirem i ich ojcem. Ale podobieństwo braci uderzające!
Cały czas miałam wrażenie, że patrzę na Aamira, a gdy Faisal się
uśmiechał to Aamir jak żywy.
Tu nie ma nawet, co oceniać.
Aktorstwa brak, scenariusza brak, dobrej muzyki brak. Do posłuchania
tylko Chupke Chupke De Jaanti Hai, bo Kumar Sanu. <3 Dwie godziny i kolejny film odhaczony.
Mohabbat (1997) - Miłość
Przyjaźń Gaurava i Rohita rozpoczyna się, gdy Rohit ratuje mu życie
podczas napadu. Dostaje u niego pracę i rodzinę, którą traktuje jak
swoją. Oboje nie zdają sobie jednak sprawy, że zakochali się w tej samej
dziewczynie, Shwecie.
Gaurav za pomocą swoich kontaktów i pieniędzy
jako cichy wielbiciel pomaga jej zostać piosenkarką. Shweta woli jednak
biednego Rohita, którego poznała podczas ulewy. Wszystkiego zmierza ku
dobremu, gdy nagle Rohit zostaje zamordowany. Shweta traci głos, a
rodzina Gaurava aranżuje ich małżeństwo. Wtem pojawia się Tony Braganza
łudząco podobny do Rohita...
Przed seansem o fabule nie
wiedziałam nic. Myślałam, że potoczy się ona w innym kierunku i śmierć
Rohita bardzo mnie zaskoczyła. Pojawienie Tony'ego tym bardziej, ale
sądziłam, że Shweta po prostu się w nim zakocha, widząc w nim swojego
Rohita i odrzucając Gaurava. Gdy w końcu Rohit przyznał się, co wymyślił
wiedziałam jak to się skończy, nie po to przecież wprowadzali guza
mózgu Gaurava.
Ogólnie jestem skonfundowana fabułą, a pod koniec
czułam, że twórcy traktują mnie jak idiotkę. Przecież to było głupie i
naiwne. A pomysł Rohita jakby wzięty z kosmosu. Jak można było tak
skrzywdzić ukochaną i doprowadzić ją do takiego stanu? Na siłę
uszczęśliwiać przyjaciela, którego Shweta i tak by nie pokochała?
Uważać, że spłaci dług wdzięczności oddając mu kobietę, którą kocha? Tak
naprawdę Rohit unieszczęśliwił wszystkich. Samego siebie, chorego
przyjaciela, któremu dałby złudną nadzieję szczęśliwego małżeństwa ze
Shwetą i samą Shwetę, tak mocno przeżywającą jego 'śmierć', tracąc głos i
chęć do życia, a na dodatek szybko zostałaby wdową.
Bardzo
podobało mi się wejście Madhuri tańczącej z piłką do koszykówki, czegoś
takiego jeszcze u niej nie widziałam i przede wszystkim ukazanie
przyjaźni Gaurava i Rohita. Prawdziwie szczera i skłonna do wszelkich
poświęceń. Oboje przecież byli gotowi do oddania drugiemu miłości
swojego życia, a to naprawdę godne podziwu.
No i pierwsze spotkanie
Rohita i Shwety w deszczu takie, że mnie ciarki przeszły. Te chmurne
spojrzenie Rohita i przerażone Shwety. <3 Jak dla mnie najbardziej pamiętna scena z filmu.
Cała trójka aktorów mi się podobała chociaż najwięcej do grania miał chyba Akshaye.
Madhuri kocham zawsze i wszędzie, to moja ukochana indyjska aktorka
ever, ale marnowała się tu niesamowicie. Wyglądała jak zwykle pięknie,
ale Shweta w porównaniu do panów była mocno zmarginalizowana, a na
dodatek całą drugą połowę milczała! To dało jej możliwość zagrania tylko
twarzą, gestem, spojrzeniem, świetnie dała radę, ale oprócz łez i
nieruchomego spojrzenia nie miała za bardzo co grać. No i mając taką
tancerkę, ułożyć tak nudne i banalne układy choreograficzne?
Postać
Sanjaya była do bólu nieśmiała, dobra i szlachetna. Miło się patrzyło,
bo nie oglądam go zbyt często na ekranie, ale zdecydowanie wolę jego
paring z Madhuri w Rajy.
Rohit i Tony Akshaye wzbudzają we mnie
sprzeczne uczucia, ale przynajmniej miał co grać, bo jego zniknięcie i
przemiana były najbardziej niejednoznaczne. Ja w porównaniu do Shwety
miałabym duże wątpliwości czy wybaczyć coś takiego. Akshaye zrobił na
mnie najlepsze wrażenie aż szkoda, że tak rzadko mam okazję w
czymkolwiek go zobaczyć.
W ogóle trójkąt aktorów bardzo nietypowy, w
takim składzie spotkali się tylko raz i to Madhuri spośród nich zrobiła
największą karierę.
Muzyka typowo oldskulowa w zachodnich sceneriach.
Najbardziej podobała mi się piosenka w tle pierwszego spotkania Rohita i
Shwety Nusrata Fateha Ali Khana, zabawne O Baby Don't Broke My Heart i
Pyaar Kiya Hai Chori Chori z romantycznym Sanjayem i Madhuri w
prześlicznej białej sukience i kapeluszu.
Spodziewałam się czegoś lepszego, a najbardziej zawiódł główny myk
filmu, co nie wystawia twórcom pochlebnej laurki. Dla Madhuri zawsze
warto, ale tu bardzo miło zaskakuje również Akshaye.
Czegoś mi zabrakło, a szkoda, bo potencjał scenariuszowy i aktorski był.
Varudu (2010)
Sandeep nie ma nic przeciwko aranżowanym
małżeństwom i prosi rodziców, aby znaleźli mu odpowiednią kandydatkę.
Marzy o tradycyjnym pięciodniowym ślubie ze wszystkimi niezbędnymi
obrzędami i nie chce zobaczyć nawet zdjęcia z twarzą przyszłej żony. Co
jednak się stanie, gdy ukochana zostanie porwania w czasie trwania
ceremonii?
Ale mam dylemat z oceną. Z jednej strony początek ze słodziusim, milusim tradycyjnym Sandeepem był nie do zdzierżenia. Do
ślubu z tajemniczą panną miałam ochotę rzygać tęczą kilkanaście razy od
nadmiaru moralizatorskich gadek o miłości i słuszności aranżowanych
małżeństw.
Całe szczęście Varudu zdecydowanie poprawiło się od
wejścia Deepthi i jej porwania. Oczywiście zakochanie się od pierwszego
wejrzenia Sandeepa naciągane jak gumka w majtkach, ale jego
zdecydowanie, że mimo że ślub został przerwany to traktuje ją jako swoją
żonę, odbicie, ucieczka, troska, pierwszy pocałunek były absolutnie
przekochane! <3
I to, co zaczęło być fajne i wciągające to zepsuli totalnie mdłym i nie
przekonującym villainem Diwakarem i ciągnącym się jak krówka
ostatecznych starciem panów.
Nazwisko Allu Arjun zawsze średnio
mi się kojarzy, a to przez koszmar zwany Arya 2. Wspominam ten film
traumatycznie źle i potrzeba mi jeszcze wielu dobrych odtrutek żeby się
do niego przekonać.
Sandy z pierwszych 50 minut do przewinięcia, ale
ten po porwaniu to już miód. Teluski hiroł jakich uwielbiam: miłość,
czułość, troska i mięśnie jak ze stali. :D Całe szczęście te okropne długie włosy doczekały się potem spotkania z dobrym fryzjerem.
Okazuje się, że Bhanu Sri Mehrę widziałam w Bachna Ae Haseeno, ale to
musiała być naprawdę mała rólka skoro wikipedia i napis 'przyjaciółka
Mahi' nic mi nie mówią.
Jak na poważny debiut na ekranie było
całkiem przyzwoicie. Nie zgrzytałam zębami i nie miałam ochoty nikogo
zamordować. Całe szczęście nie była to rola żadnej trzpiotki. Małomówna,
czasem spokojna, czasem przerażona, spędziła trochę czasu nieprzytomna i
bez makijażu. Nic specjalnego, dało się przełknąć bez bólu, ale błagam,
niech nie tańczy!
Ale największy problem mam z Aryą. Czekałam na
tego złego ze zniecierpliwieniem, oczekując jakiegoś dobrego motywu
porwania, a Diwakar okazał się bezmózgim wariatem, któremu spodobała się
panienka podczas przedstawienia i jej odmowa wręczenia mu nagrody. No i
ta jego straszna charakteryzacja na wejściu i diabelskie monologi!
Arya był totalnie nijaki, zero złego w złym i nawet średni Allu Arjun wygrywał z nim w przedbiegach.
Muzyka jakaś tam była. Jestem za bardzo osłuchana z hindi i
przeskakując nagle na telugu albo tamilski czuję się jak słoń w składzie
porcelany, nie mogąc się przyzwyczaić do innego języka i nie rozumiejąc
nawet pojedynczych słówek.
Podobało mi się tylko niezwykle
klimatyczne i romantyczne Bahusha Vo Chanchalaa z wizjami Sandy'ego i
Deepthi widzącymi się po raz pierwszy i głosami Sonu i Shreyi
śpiewającymi w telugu (dziwne doświadczenie, ale poznałam ich od razu!)
oraz Relaare Relaare.
Jukebox z wszystkimi piosenkami do kompletu:
Ta historia mogła być naprawdę przyjemna, ale strasznie skrzywdzono ją
tym nieudanym początkiem. Chętnie obejrzałabym to samo, ale w wersji, w
której Sandy i Deepthi poznają się w innych okolicznościach niż własny
ślub. Przed jej porwaniem widzieli się tak naprawdę kilka chwil i
oczywiście od razu miłość do grobowej deski, co było po prostu naciągane
do granic możliwości. No i ta totalnie nierealna i bzdurna końcówka.
Brrr!
Varudu będę wspominać tylko za sceny ucieczki bohaterów przed
Diwakarem i tą ich niby miłość w pierwszych odruchach troski i czułości.
Reszta do wywalenia.
MOCY ZŁA! :D
Na
zawał serca umiera ojciec Stevena. Na pogrzebie stawia się rodzina i
przyjaciele. Wśród nich Jenny widząca wszędzie romansującego męża,
Michael przez przypadek nafaszerowany narkotykami, a nie lekiem
uspokajającym, czy poruszający się na wózku wujek Murphy. Co stanie się,
gdy Andrew Symonds zacznie szantażować Stevena zdjęciami rzekomo
potwierdzającymi jego romans z jego ojcem?
Film to remake Zgonu na pogrzebie. Nie widziałam, więc nie mam pojęcia na ile to zżynka, a na ile inwencja indyjskich twórców.
Niezbyt bawi mnie robienie sobie jaj z tak poważnych tematów. W
niektórych momentach czułam się wręcz zażenowana, a w niektórych pękałam
ze śmiechu. Zdecydowanie najbardziej na łopatki położył mnie Aftab
Shivdasani w majtkach Supermena i krawacie stojący na dachu oraz posiłek
składający się z papieru toaletowego popity szamponem. :D
On jedyny naprawdę był zabawny, bo próba ukrycia Andrew w trumnie ze
zmarłym czy problem z wypróżnianiem wujka były po prostu obrzydliwe.
Zdecydowanie nie jest to mój rodzaj humoru.
Podobał mi się jeszcze
Sunil i Chunky Pandey ze swoim SHIT!, reszta zbyt rozwrzeszczana i
denerwująca. No, tylko Sophie Chaudhry zrobiona na seksbombę jak zawsze.
Tytułowa piosenka to nic innego jak przeróbka słynnego Daddy Cool
Boney M. Myślę, że nie da mi spokoju przez kilka następnych dni, bo od
razu wpada w ucho.
Może gdybym widziała oryginał, spojrzałabym na to przychylniejszym
okiem? Dlatego jak indyjskie komedie to tylko oldskulowe z
nieśmiertelnymi Duplicate i Ishq na czele. Nowe to poziom Daddy Cool.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz