sobota, 11 czerwca 2016

25. Podsumowanie: maj 2016

ABCD 2 (2015)
Pasją Suru od dzieciństwa jest taniec, co wpoiła mu matka. Razem z przyjaciółmi bierze udział w programie telewizyjnym, jednak zostaje zdyskwalifikowany za skopiowanie układu choreograficznego, jego zespół rozpada się. Szansą na reaktywację i dalszą realizację marzeń staje się międzynarodowy konkurs taneczny w Las Vegas. Aby się tam dostać, zaczynają pracę pod wodzą Vishnu. On sam ma jednak ukryte motywy...

Od razu mówię, że nie widziałam pierwszej części, więc nie mam pojęcia na ile się do niej odwoływano, a na ile to nowa historia. Potraktowałam to po prostu jako kolejny film. Byłam też ciekawa kolejnej roli Varuna, bo po Dilwale wrócił mój zachwyt nad nim.

Zawiodłam się jednak kompletnie. Niby lubię filmy taneczne, ale wymagam w nich jednej podstawowej kwestii oprócz tańca: fabuły. Której tutaj po prostu NIE BYŁO. 2,5 godziny koszmarnej nudy. Pod koniec miałyśmy ze współlokatorką dość, ona wręcz zasypiała.
Film zrobiony pod banderą Disneya, naprawdę nie oczekiwałam cudów, ale pustość fabuły porażała. Przez 2,5 godziny oprócz obejrzenia bliźniaczo podobnych do siebie układów choreograficznych w tandetnych strojach, nie otrzymałam praktycznie żadnych informacji o głównych bohaterach, nic o nich nie wiedziałam. Jedynie w przypadku Suru wspomniano o jego matce, a także krótko o rodzinie Vishnu. A Vinnie? A reszta zespołu Indian Stunners? Przez cały seans nie zapamiętałam nawet jak ma na imię głuchoniemy i ten, co chodził w śmierdzących butach, a co dopiero reszta. Statyści w tej historii.
No i ta cała przewidywalność. Chcemy dostać się do konkursu w Las Vegas? Natychmiast znajduje się facet, który znowu pozbiera do kupy drużynę i zapewni oryginale choreografie. Nie mamy pieniędzy na wyjazd? Nic nie szkodzi, zaraz się znajdą. Nasza główna tancerka jest kretynką i doprowadza do własnej kontuzji? Za pięć minut mamy nową! Vinnie kocha się w Suru? Oczywiście Olive wspaniałomyślnie daje jej do niego drogę wolną. Całe szczęście w finale oszczędzono happy endu, co było dziwne, bo po takich dawkach patosu i wspaniałych zbiegów okoliczności aż się o niego prosiło.

Przejdźmy od razu do jedynego plusa, czyli oczywiście Varuna.
Mimo że marnował się w tym filmie niemiłosiernie to tylko on dźwigał go na swoich barkach. Zupełnie nie miał się czym wykazać, bo i Suru był strasznie nijaki, tak naprawdę bez żadnych charakterystycznych cech. Niby została pokazana jego miłość do zmarłej matki, tańca, determinacja w podążaniu do spełnienia marzeń, ale tak bardzo po macoszemu. Varun jednak w przeciwieństwie do reszty próbował cokolwiek wycisnąć ze swojej roli, dawał z siebie wszystko zarówno w scenach dramatycznych, jak i tanecznych. A wyczarowanie czegokolwiek z tak mdłej postaci to i tak wyczyn. Zresztą i takie gnioty wyjdą mu na dobre, wzmocnią na kolejne lata kariery.
Chociaż i na popisy taneczne bym ponarzekała. Nie to, że tańczył źle, bo tańczył genialnie, ale o to, że nie było tego praktycznie widać! Mieć takiego tancerza i nie opierać na nim choreografii? Przecież praktycznie we wszystkich układach błąkał się gdzieś z boku, nie stał na czele. Myślałam, że będzie błyszczał, czarował solówkami, a tu kolejny zawód. Z jednej strony fajnie, że naprawdę ukazywano nam zespół, nikogo nie wyróżniano, ale z drugiej chyba wiadomo, kto w tym filmie miał być gwiazdą i kto miał dawać popis na ekranie, a tu kompletne NIC. Ja naprawdę nie wiem jak Remo D'Souza robił ten film, amatorka.

Shraddhę widzę dopiero po raz trzeci i raczej się nie polubimy. Zwłaszcza że Vinnie to totalna kretynka i kolejna postać w ABCD 2 bez charakteru. Gdy przejęła pieniądze na wyjazd i oddała je Vishnu, przez chwilę dalszy udział w konkursie stanął na włosku. Przez swoją nadmierną ambicję i niesłuchanie porad Vishnu po raz kolejny naraziła cały zespół, gdy w jednej chwili musieli znaleźć inną tancerkę na jej miejsce. A ta jej zazdrość o Suru i Olive była żałosna. Gdyby pokazano jakieś większe uczucie między nią i Suru, jakiekolwiek sceny między nimi, które świadczyłyby o jakiejś zażyłości, to może uwierzyłabym w jej domniemaną miłość, a tak tylko śmiałam się, patrząc, jak się ośmiesza.
I ten jej, pożal się, Boże, taniec. Nie ma to jak brać dziewczynę, która nie umie tańczyć do filmu o tańcu, sic! Trzeba mieć naprawdę dużą pewność siebie, żeby pchać się do takiego filmu i to obok Varuna i Prabhu Devy. Dobrze, że wymyślono jej kontuzję i wykazać mogła się Olive.

A rola samego Prabhu to już zawód do sześcianu. Moralizatorskie gadki Vishnu doprowadzały mnie po prostu do szału, zgrzytałam zębami. Jedyna scena, która mu się chyba udała to ta z poznaniem syna, nawet się wzruszyłam.
Miło za to oglądało się Lauren Gottlieb. Ona przynajmniej potrafiła tańczyć (nie to co Shraddha) i nie była kretynką (nie to co Vinnie). Sympatyczny występ.

Obejrzeć film o tańcu i powiedzieć, że tańca było za dużo to chyba najgorsza laurka, którą mogę wystawić, ale naprawdę tak było.
Wszystkie te występy były praktycznie takie same. Doceniam wkład w ułożenie tak wymagających układów choreograficznych, ale przy takim ich natłoku, nie sposób ich nawet wszystkich zapamiętać. Podobało mi się tylko Tattoo, Bezubaan Phir Se z castingu w Bangalore i taniec w półfinale w stylu Charliego Chaplina. W trailerze świetnie brzmiało Naach Meri Jaan, nadal podoba mi się ten beat i refren, ale już w filmie i z głosami playback singerów czar prysł. No i te straszne If You Hold My Hand, wszystko mi przy tym opadło, takie to było tandetne.


Jukebox do przesłuchania:


To dzieło nawet dla mnie, wiernej fanki Varuna, było ciężkostrawne. 2,5 godziny koszmarnej nudy, pustej fabuły, nadmiaru tańca, kretynizmu Vinnie i równie beznadziejnej Shraddhy. Nawet dla samego Varuna ciężko było to oglądać, bo nie dość, że nie miał, co grać to nawet nie dano mu porządnie zatańczyć. W tanecznym filmie!
Szkoda potencjału i szkoda Varuna na takie mierne projekty.

Rishtey (2002) - Więzi
Suraj samotnie wychowuje syna, który ma problem z nogami. Dzięki swojej determinacji sprawia, że Karan zaczyna chodzić i żyje jak normalny chłopiec. Wspierają go przyjaciele i nowa mieszkanka dzielnicy - Vaijanti.
Gdy wszyscy myślą, że Suraj jest wdowcem okazuje się, że jego żona żyje i jest pogrążona w depresji po utracie dziecka.
Co sprawiło, że Suraj został zmuszony do ucieczki wraz z noworodkiem?

Minął już dobry miesiąc od seansu, emocje opadły, wspomnienia zatarły. Średni to był film, mocno przerysowany, a na dodatek patetyczny do bólu.
Rishtey to dzieło Indry Kumara, reżysera mojego ukochanego Dil, świetnej Bety, Rajy, Ishq, Mann, który później poszedł w komedie w stylu Masti czy Pyare Mohan.

Początek był naprawdę interesujący. Anil z niemowlakiem uciekający przed hordą mięśniaków, która chce go zabić. Późniejsze ukazanie relacji z dzieckiem, jego dzieciństwo, problem z chodzeniem, wielka miłość ojca i syna była bardzo wzruszająca.
W ogóle miałam trochę inne wyobrażenie na temat fabuły. Myślałam, że Suraj naprawdę będzie wdowcem, załamanym po jej śmierci, poświęcającym się tylko ich dziecku, który nie zechce otworzyć się na nową miłość, a Vaijanti będzie starła się przebić przez tę skorupę. Coś takiego chciałabym obejrzeć. Szkoda więc, że twórcy poszli na skróty i w banał o złym ojcu, któremu nie podoba się, że córeczka zadaje się z biednym facetem, który zarabia na siebie walcząc na ringu. Typowy schemat.

Niewątpliwym plusem jest Anil. Uwielbiam go jako aktora, każda jego rola to kolejne wyzwanie i zawsze potrafi mnie zaskoczyć. Tym razem postacią Suraja - pełnego miłości i zrozumienia ojca, który odszedł od żony, aby uratować życie syna, ale także determinacji, aby mimo biedy zapewnić mu jak najlepsze warunki i pomóc wyzdrowieć. Bez scen walki na ringu się nie obyło, ale zadziwiło mnie właśnie jaki był ciepły, opiekuńczy i jako dojrzały mężczyzna stronił od bijatyk.
Takiego Anila mogę jeść łyżkami.
A, no i fryzura na grzybka w Apna Banana Hai to kult! :D

Lubię Karismę i to chyba nawet bardziej niż jej siostrę, ale postać Komal to jakaś kompletna psychopatka. Chorobliwie zazdrosna o ukochanego, gdy przyłapała go na domniemanej zdradzie najpierw sama chciała się zabić, a potem jego i 'kochankę'. Po odebraniu jej dziecka wpadła już w totalną depresję, w której mogła tylko grać na skrzypcach, płakać, leżąc w łóżku albo znów próbować się zabić. Miała to być bohaterka z problemami, a wyszła naiwna wariatka, która nie potrafi porozmawiać z własnym mężem i dać mu się wytłumaczyć. Nic dziwnego, że gdy teściowi nagle zachciało się zabić wnuka to Suraj wziął nogi za pas. Kto by zostawił własne dziecko z taką powaloną rodziną?
Szkoda Karismy na takie role. Zresztą znowu miała nieudany duet z Anilem. W Andaz jej bohaterka zginęła, poświęcając się dla ukochanego, a tu z kolei przez własną głupotę straciła na 7 lat męża i syna.

W ogóle powód rozstania Suraja i Komal był idiotyczny. Od razu przejrzałam podstęp tatuśka, a to jaki Komal dała popis po odkryciu 'zdrady' był bezcenny. No ale naprawdę Suraj przez te wszystkie lata nie mógł spróbować się z nią skontaktować, wytłumaczyć sytuację, poprosić o pieniądze na leczenie, a przede wszystkim nie odbierać dziecku matki, która nie miała nic wspólnego z intrygą ojca?
Ach, ta duma...

Z kolei po bohaterce Shilpy spodziewałam się czegoś więcej. Pomińmy to, że miałam zupełnie inne wyobrażenie fabuły i jej roli, ale Vaijanti była po prostu głupia jak but. A te jej początkowe podchody do Suraja, narzucanie się, miłosne eliksiry, upicie się, poszczenie w Karva Chauth, chociaż nikt ją o to nie prosił były żałosne.
Było mi jej jednak żal na koniec, naprawdę szczerze go pokochała, a jednak była w stanie z niego zrezygnować i znów połączyć go z żoną. Spodobało mi się zwłaszcza jej pierwsze spotkanie z Komal. Ta jak zwykle zazdrosna i już najchętniej rzuciłaby się na nią z nożem, a Vaijanti spokojna i sarkastyczna.

Ilość piosenek chyba spokojnie dorównuje tej w HAHK, w pewnym momencie nie działo się nic innego, jedna leciała za drugą. Nie była jednak zła, po takim czasie od seansu pamiętam zarówno niektóre piosenki, jak i teledyski, więc swoje zadanie spełniła.
Do posłuchania zwłaszcza pijacka piosenka Vaijanti Apun Ko Tho Bus z Anilem zawieszonym na palmie oraz Deewana Deewana Ho Jaye. Ten zmysłowy śpiew Udita przy słowach Saanson ki saansein ruk jaye. <3


Indra Kumar ma lepsze filmy na swoim koncie. Rishtey jest zwyczajnie za długie, przeładowane piosenkami i patosem (finału z Komal i skrzypcami nic nie pobije), a na dodatek główne bohaterki inteligencją nie grzeszą. Warto jedynie dla Anila, bo nigdy nie zawodzi, a tu jako Suraj wręcz kradnie serce.
Na jeden raz było całkiem zjadliwe, byłam nawet ciekawa jak to się potoczy i czy jednak psychopatka Komal sobie coś zrobi, ale nic więcej.