poniedziałek, 6 marca 2017

34. Podsumowanie: luty 2017

Cocktail (2012)
Meera (Diana Penty) przyjeżdża do Londynu do swojego męża (Randeep Hooda). Na lotnisku poznaje Gautama (Saif Ali Khan) - urodzonego flirciarza, który chce ją poderwać, ale odmawia mu, mówiąc, że jest mężatką. Okazuje się, że Kunal ożenił się z nią tylko dla jej pieniędzy i nie chce jej znać. Pomocną dłoń wyciąga do niej Veronica (Deepika Padukone), lekkoduch i wieczna imprezowiczka, która pozwala jej zamieszkać w swoim mieszkaniu. Niedługo później Veronica i Gautam zostają parą, ale łączy ich tylko dobra zabawa i seks. W momencie przyjazdu matki Gautama (Dimple Kapadia), która chce, aby syn w końcu się ożenił, mężczyzna przedstawia jako swoją dziewczynę nieśmiałą i indyjską Meerę, a nie zrobioną na zachodnią modłę Veronicę. Para szybko zakochuje się w sobie, gdy Veronica również uświadamia sobie, że kocha Gautama...

Oczekiwałam przyjemnego filmu na wieczorny seans z przyjaciółką, a już dawno nie frustrowałam się tak na żadnym filmie.
Pierwsza część z Gautamem flirciarzem, Veronicą imprezowiczką i nieśmiałą Meerą była jeszcze do przełknięcia, chociaż momentami mocno przynudzała, ale druga od momentu pocałunku Gautama i Meery była po prostu nie do zdzierżenia. Zrobiona na siłę drama, staczanie się Veroniki, jej wypadek i przywiązanie do siebie Gautama były tak żałosne, że naprawdę musiałam mocno walczyć ze sobą, żeby przestać przeklinać i nie wejść do filmu i nie nakopać Veronice.
Cocktail (skąd w ogóle taki tytuł?, przyjaciółka zachodziła w głowę przez cały seans) było niemiłosiernie słabe, a postacie papierowe do bólu.
Gautam to oczywiście urodzony podrywacz, nie przepuszczający żadnej ładnej kobiecie (ten tekst do szefowej czy zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, bo jak nie to może wejść jeszcze raz do pomieszczenia był absolutnie rozwalający :D), który zmienia się dzięki miłości do tej jedynej.
Veronica to typowa laska z Indii, którą nie interesują się rodzice, mieszkając już trochę w zachodnim państwie, całkowicie zapomniała o swojej kulturze, tradycji i zwyczajach, a najważniejsze jest, żeby się nawalić i imprezować. Gdy okaże się, że jej miłość jednak ją olała i woli inną - znowu idzie się nawalić i robi z siebie ofiarę.
A Meera to jeszcze bardziej typowa szara myszka z Indii, którą wystawił facet i nie ma co ze sobą zrobić. Nieśmiała, zahukana w tradycyjnym sari, która nie potrafi pić i nigdy się dobrze nie bawiła, a gdy dochodzi do dramy, w której traci przyjaciółkę i ukochanego - wraca z podkulonym ogonem do domu.
Od skrajności w skrajność, banał goni banał.

Jedyny plus to jak zwykle niezawodny Saif. Bardzo bawiło mnie jego komediowe wcielenie Gautama, jest do tego stworzony! Oczywiście przerysowane do granic, ale Saif dobrze go wyważył. Jako poważny Gautam trochę obniżył loty, bo mocno irytowało mnie, gdy dawał sobą pomiatać i omotać się wokół palca Veroniki, gdy ta ucierpiała w wypadku. Sam Saif jednak dał z siebie wszystko i sprawił, że polubiłam nawet tak durną postać jak Gutlu. A sceny flirtów, przebieranki za wikinga w taktach Sheila Ki Jawani, rozmowy z Meerą na mostku i pierwszego pocałunku z nią (Jak on tam na nią patrzył! I ten ruch palcem po jej ustach, ta atmosfera niepewności, intymności - całkowicie dałam mu się tam oczarować.) były świetne!

Po Dianie Penty wyraźnie widać, że to jej debiutancka rola. Momentami sama nie wiedziałam czy ta nieśmiałość i niepewne spojrzenia należą do jej bohaterki, czy jej samej - kij w tyłku niestety wyczuwalny. Ładna, miło się patrzyło, ale z tak niemrawej bohaterki jak Meera niewiele ciekawego można wycisnąć.

No i 'gwiazda' tego filmu - Deepika. Moja antypatia do niej jest powszechnie znana, ale tu osiągnęła wręcz apogeum. Samą aktorkę można pochwalić, że nie chce dać się zaszufladkować, przyjmuje różnorodne role, ale inna sprawa czy się w nich sprawdza. A jej Veronica, powiedzmy wprost, to wredna suka, która zainteresowała się swoim facetem dopiero wtedy, gdy ten pokochał inną (a przypomnijmy, że od początku ich związek był 'wolny' i nie planowali z tego niczego wielkiego) i zrobiła dramę na cały film, że już jej nie chce, chlejąc na umór, obrażając Meerę, wpadając pod samochód i potem wiążąc Gautama u swojego boku na czas rehabilitacji, żeby poczuł 'wyrzuty sumienia' przez to, co jej zrobił. A na koniec, jak gdyby nigdy nic, nagle się ocknęła, że przecież oboje się kochają, nie może stawać na ich szczęściu, i jeszcze pojechała z nim do Indii w kretyński sposób przeszkadzając im w scenie pogodzenia i powrotu do siebie. Dawno nie miałam ochoty zamordować żadnej bohaterki tak bardzo jak Veroniki. Irytowała mnie w dosłownie każdej scenie, jej fochy były wręcz wzięte z kosmosu. Żeby to jeszcze zagrała jakaś dobra aktorka, a nie dość, że Veronica to postać, którą trudno polubić, to jeszcze Deepika zrobiła wszystko, żebym absolutnie nie znalazła w niej nic, czym mogłaby się obronić. Do tej pory mam kaca jak sobie pomyślę o Deepice i tej roli, ma-sa-kra.

Plusik dla Bomana i Dimple. Przynajmniej oni starali się jakoś ratować ten film, chociaż dostali na to karkołomne zadanie zdecydowanie zbyt mało czasu. No i tak uwielbiam Randeepa, a tu taka krótka i mało znacząca rólka.

No to może chociaż muzyka nie spowodowała u mnie chęci harakiri? Gdzie tam.
Te ciągłe klubowe kawałki pod Veronicę doprowadzały mnie do szału, a na jedyną dobrą piosenkę czekałam do... napisów końcowych. Second Hand Jawani i Saif jako profesor w okularach (mój ci on! <3) okazali się najlepszych lekarstwem na moją frustrację, słucham jej do tej pory. Podobało mi się również smutne i dramatyczne Jugni, ale trwa zdecydowanie za długo, a w filmie jako piosenka w tle ciągnie się niemiłosiernie.


Zamiast dobrej zabawy są 2,5 godziny nudy i nieustającej frustracji. Nawet Saif to za mało, żeby przemęczyć ten film. Naprawdę nie polecam.

Phata Poster Nikhla Hero (2013)
Savitri Rao (Padmini Kolhapure) marzy, aby jej syn został policjantem. Vishwas (Shahid Kapoor) chce jednak być znanym aktorem. Jedzie do Mumbaju, aby spełnić swój sen. Podczas sesji zdjęciowej w stroju policjanta, ktoś zabiera mu ubranie. Zmuszony jest tak wyjść na ulicę, a wtedy spotyka Kajal (Ileana D'Cruz), która bierze go za prawdziwego mundurowego i prosi o pomoc. Wkrótce także matka dowiaduje się, że jej ukochany syn został oficerem policji i składa mu wizytę. Gdy prawda wychodzi na jaw, Savitri trafia do szpitala. Aby zdobyć pieniądze na operację, Vishwas musi współpracować z gangsterem Gundappą (Saurabh Shukla).

Oglądałam ten film przed Ek Villain i Sanam Teri Kasam, z których najpierw powstały recenzje, więc moje wrażenia i wspomnienia z tego seansu trochę się już zatarły. Przede wszystkim Phata Poster Nikhla Hero to jedna wielka komedia, nie ma co oczekiwać tu cudów, to nie jest wybitny film, ale jak na film w swoim gatunku oglądało się go naprawdę nieźle. Pierwsza część ubawiła mnie do łez, co naprawdę nie zdarza się często na indyjskich komediach, wyjątkiem jest tylko Main Tera Hero i Duplicate. Swoje robiły nawiązania (gonienie taksówki Salmana Khana i cały dialog z nim były przezabawne!), a zwłaszcza Shahid w stroju policjanta tańczący na rurze i wszystkie te omyłkowe sytuacje z matką i komisarzem, myślący o sobie niestworzone rzeczy, które naopowiadał im Vishwas.
W drugiej połowie wchodzi drama, bo matka dowiaduje się jak sprytnie oszukiwał ją syn i cały męczący wątek z gangsterami i Napoleonem, który okaże się ważną postacią dla Vishwasa i Savitri. Wtedy robi się już trochę drętwo, a finał z włączaniem i wyłączaniem Wielkiego Przycisku Niosącego Zagładę jest mocno irytujący i na siłę przeciągany. Nagła wielka przemiana priorytetów i marzeń Vishwasa w ostatniej scenie za to naciągana jak gumka w majtkach.
Szkoda, że z naprawdę dobrej komedii zrobiła się taka niestrawna papka. Stanowczo za dużo dramy i wątku z gangsterami.

Phata Poster Nikhla Hero to od początku do końca film Shahida. Już w pierwszej scenie zgodnie z tytułem rozdziera plakat Ajab Prem Ki Ghazab Kahani i ukazuje się jako bohater ratujący niewinne dziewczę. Robi rozpierduchę w południowym stylu, walczy o spełnienie swoich marzeń, a przy tym będąc słodkim i uroczym chłoptasiem w mundurze oraz jednocześnie sprytnym i przebiegłym w swoim planie. Vishwas to postać rozdarta między oczekiwaniami matki a własnymi pragnieniami. Shahid stara się wyciągnąć z niego wszystko, co najlepsze. Przy okazji bawi się tą rolą, widać, że dobrze się w niej czuje, a przy tym czaruje uśmiechem. To duża umiejętność, że tak łatwo przychodzą mu role komediowe, ale też w pełni dramatyczne jak chociażby Haider czy Kaminey.
Z mojej strony to może już nie jest taka miłość jak kilka lat temu, ale doceniam drogę jaką przeszedł i cieszę się, że nie dał się zaszufladkować.

Ileana who? Zupełnie wyparłam już ją z pamięci w tym filmie, jej Kajal robi tu tylko za tło i ładny ozdobnik w teledyskach. Historii miłosnej z Vishwasem tak naprawdę nie ma, a nie przepraszam, jest, ale taka jakiej szczerze nie znoszę, czyli tylko w piosenkach. No i niech ona nie tańczy przy takich wygach tanecznych jak Shahid czy Varun, bo brak umiejętności widać gołym okiem.

Pamiętam, że muzyki było sporo, ale niestety mało zachęcająca. Obrazki w teledyskach były wyjątkowo ładne i urokliwe, ale same piosenki nie zrobiły na mnie wrażenia. Zapamiętałam jedynie Dhating Naach z Nargis Fakhri jako item girl oraz Hey Mr DJ na napisach końcowych. Najlepszy i tak był Shahid wijący się na rurze. :D Wydaje mi się, że tańczy do jakiejś znanej piosenki, ale słowa piosenki nic mi nie mówią. Jakieś pomysły?


Jukebox:


Szczerze ubawiłam się na części pierwszej pełnej śmiechu i nawiązań. Shahid w komedii zawsze jest rewelacyjny i uroczy - dla niego warto. Druga jest już wyraźnie słabsza, bo na siłę próbuje wytworzyć dramat, a zakończenie nie było moim wymarzonym. Typowy średniak, ale na jeden raz jak znalazł.

Ek Villain (2014)
Wydaje się, że Aishę (Shraddha Kapoor) i Guru (Sidharth Malhotra) dzieli wszystko. Ona jest młodą, zwariowaną dziewczyną spisującą swoje marzenia do spełnienia w pamiętniku. On sierotą, którego przygarnął i wychował przestępca. Nie zraża ją jego przeszłość i grubiańskie zachowanie. Guru zakochuje się w niej, ale dowiaduje się, że Aisha jest śmiertelnie chora. Gdy choroba zostaje pokonana, nagle zostaje zaatakowana i zamordowana we własnym domu przez nieznajomego człowieka ukrytego pod peleryną. Zrozpaczony Guru na własną rękę stara się odnaleźć zabójcę.

Ależ to było smutne. Dawno nie zdarzyło mi się wzruszyć na indyjskim filmie, a tu po dwugodzinnym seansie zostałam przejechana walcem całą historią i miałam ochotę po prostu płakać. Rzadko mi się to przytrafia.
Na początku mocno przeszkadzał mi sposób przedstawienia fabuły i te ciągłe retrospekcje. Wolę jednak filmy z uporządkowaną chronologią i nielicznymi wstawkami z przeszłości, o ile są konieczne. Na koniec jednak doceniłam zmysł twórców, inaczej ten film nie zrobiłby takiego wrażenia, jakie zrobił. Już na dzień dobry dowiadujemy się, że Aisha zginie, element zaskoczenia powinien wziąć w łeb, ale historia nie zwalnia ani na minutę. Romans przeplata się z dramatem i thrillerem. Niby domyślasz się, co się stanie, a jednak co chwilę dawałam się wodzić za nos. Do samego końca obstawiałam finał Guru i Rakesha, ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że Sulo może tak skończyć i jak wpłynie to na jej męża. Ek Villain wzbudził we mnie masę emocji, a zupełnie się tego nie spodziewałam.

Sceny z początków znajomości Aishy i Guru mocno mnie irytowały, bo po pierwsze wprost nienawidzę takich heroin jak bohaterka Shraddhy, czyli typowa trzpiotka-idiotka. Dlaczego zawsze zwariowana i żywiołowa dziewczyna musi być sportretowana jakby miała ADHD? Ciągłe piski, narzucanie się hirołowi, buzia jej się nie zamyka i na dodatek pociąga ją bad boy. Myślałam, że kogoś w końcu walnę jeśli jeszcze raz zapyta 'Mogę opowiedzieć ci dowcip?'. Poza tym wielka miłość wydarzyła się oczywiście w ciągu pięciu minut. Najpierw Guru całkowicie ją olewa, nawet wręcz grozi w scenie przyparcia do samochodu (WOW! Aishy sprawiło, że wywróciłam oczami), a w ciągu jednej piosenki patrzy na nią tak rozmarzonym i zakochanym wzrokiem, że nie ma wątpliwości, co tu się święci. Na szczęście mniej więcej od momentu poznania jej tajemnicy i wspólnego spełniania marzeń chorej Aishy jest lepiej i lepiej. Miłość bohaterów jest w pełni romantyczna, a thriller wbija w siedzenie.

To dopiero mój drugi obejrzany film Sida po debiutanckiej roli w Studencie i jakże się cieszę, że tak świetnie zrehabilitował się w Ek Villain! Guru ujął mnie od samego początku. Szkoda, że tak krótko pozwolono mu być bad boyem, bo był spory potencjał na pociągnięcie tego, przemiana nastąpiła trochę za szybko. Okazało się jednak, że nawet w tak, wydawałoby się, złym chłopaku, drzemie miłość, czułość i opiekuńczość. Sceny, w których spełniał marzenia ukochanej i ta na dworcu, gdy biegł za pociągiem, aby zatrzymać Aishę były piękne. Najbardziej jednak podobało mi się jego otępienie i rozpacz po jej śmierci. Ileż w jego oczach było smutku i łez! Sidharth grał to rewelacyjnie, nie potrzebował słów, żeby spojrzeniem powiedzieć, że cierpi. No i ten motyw z rysowaniem palcem uśmiechniętej buźki na zaparowanej szybie! W momencie, gdy pojawił się po raz trzeci, tym razem, gdy zrobił go synek Rakesha dla Guru, naprawdę chciało mi się wyć.
Poproszę go więcej w takich rolach, zdecydowanie skradł wszystkim show. Plus na przyszłość.

Shraddha to Shraddha, nie znoszę dziewczyny równie mocno, co Deepiki i Sonam. Czym tu się w ogóle zachwycać? Jej Aisha to typowa bohaterka cierpiąca na jakąś nieuleczalną chorobę. Mimo że zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji to nie poddaje się, żyje dniem dzisiejszym, spełniając marzenia swoje i innych. Na początku niezmiernie irytowało mnie jej ciągłe gadanie i ogólny wizerunek trzpiotki, a w momencie, gdy na światło dzienne wyszła informacja o jej chorobie, zaczęła raczyć widza jakimiś górnolotnymi myślami, czego nie znoszę jeszcze bardziej. Nie, po prostu nie, nie cierpię takich bohaterek. A to jej nagłe ozdrowienie wprowadzono chyba tylko dla większego dramatyzmu i podkreślenia, że gdyby nie zabójstwo to nadal by żyła i urodziła dziecko, bo nie było już zagrożenia rakiem. Bleh.

Rola Ritesha była dla mnie największym zaskoczeniem. Dlaczego on się marnuje w tych wszystkich kretyńskich komediach skoro ma takie zadatki na psycholów i morderców?! Nigdy bym nie pomyślała, że taka rola pomoże mu się tak rozwinąć, pokazać jego zupełnie inne oblicze i to w tak świetnym stylu. Ritesh był fantastyczny, ciarki przechodziły, gdy tylko trzymał swój nieodłączny śrubokręt w ręku. Przerażający.
W sumie to kolejny plus, że mordercą nie okazał się ktoś z przeszłości Guru, bo byłoby to mocno oklepane, ale właśnie zupełnie przypadkowy mężczyzna. Rakesh wydaje się zwykłym facetem, kochającym swoją żonę i syna, pracującym, ale każda nieprzychylna uwaga na temat jego pracy, niezdarności czy wyimaginowanego lenistwa powoduje, że wychodzi z niego zupełnie inny człowiek. Odreagowuje wtedy na kobietach, mordując je i zabierając biżuterię jako prezent dla żony. Wprost przyznaje, że przynosi mu to satysfakcję. Co musi być w jego głowie, że nawet Aisha błagająca o litość, bo jest w ciąży, nie robi na nim najmniejszego wrażenia. Wszystko chyba sprowadza się do tej jego dziwnej żony, która ciągle robi mu wymówki, krzyczy, wyrzuca z domu, a on dalej ją kocha. Niedziwne, że największą karą za całe zło, które wyrządził jest właśnie jej śmierć. Tak jak on zabierał życie kobietom, w końcu, podobnie jak Guru, traci swoją miłość.

Minus to muzyka, która może i pasowała klimatem do tak smętnego i smutnego filmu, ale zupełnie nie zapadła mi w pamięć. Może i ładna, klimatyczna, ale po dwóch dniach od seansu nie została mi w głowie nawet jedna nuta. Po małym przypomnieniu na pewno na plus Humdard i Banjaara z zakochanym spojrzeniem Guru.
Miło było również zobaczyć Prachi Desai jako item girl w Awari, ale jak wszystkie piosenki, tak i ta jedyna z układem choreograficznym była wyjątkowo melancholijna i pełna jej cierpiącej twarzy.


Jukebox:


Pierwsze wrażenie po filmie było bardzo pozytywne. Mimo kilku schematów, które zazwyczaj mocno mnie irytują, nie da się przejść obojętnie obok miłości głównych bohaterów, a dodanie do fabuły elementu thrillera i postaci zabójcy, wyszło mu na dobre. Na Shraddhę można nie patrzeć, w każdym filmie mogłaby ginąć po piętnastu minutach, ale zdecydowanie warto dla Sidhartha i Ritesha, którzy zarówno we wspólnych scenach jak i osobno dają popis.
Ale gdy wydawało mi się, że nic mocniejszego, bardziej grającego na emocjach i wyciskającego łzy w nadchodzącym czasie nie obejrzę, to nadeszło Sanam Teri Kasam. O tym już niedługo!

Sanam Teri Kasam (2016) - Przysięgam na ciebie, kochanie
Saru (Mawra Hocane) to nieśmiała, zaniedbana dziewczyna mieszkająca z rodzicami i siostrą oraz pracująca w bibliotece. Rodzina martwi się, że ze względu na jej urodę odrzucają ją wszyscy kandydaci, a siostra przez nią nie może wyjść za mąż za ukochanego Sanjaya. Prosi więc o pomoc sąsiada z dołu, którego seksowna dziewczyna Ruby (Shraddha Das) mogłaby jej pomóc w metamorfozie. Wszystko jednak idzie nie tak, gdy Ruby myśli, że Inder (Harshvardhan Rane) ją zdradza, a ojciec Saru (Manish Choudhary) rankiem nakrywa ich razem w mieszkaniu. Nie mogąc znieść upokorzenia, wyrzuca córkę z domu i mówi, że jest dla niego martwa. Saru radzi sobie sama, a Inder pomaga jej z mieszkaniem i przemianą ze starej ciotki w piękną dziewczynę. Niedługo później na Saru w końcu zwraca uwagę Abhimanyu (Anurag Sinha), w którym podkochiwała się przez długi czas, i proponuje małżeństwo, do którego nie dochodzi. Inder i Saru spędzają razem noc, po której dziewczyna znika. Jaką skrywa tajemnicę?

W tygodniu miałyśmy ze współlokatorką mały maraton filmowy, codziennie inny film. O tym tytule przypomniałam sobie po wielu pomysłach, co w ogóle mogłybyśmy obejrzeć aż tu nagle w głowie zajaśniał mi ten cudny plakat z wanną i płatkami róż, myśl, że chyba czytałam o nim wiele pozytywnych opinii, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć nazwy. Teraz zapamiętam na długo.
Czy ja pisałam, że Ek Villain to smutny film, który przeczołguje jak walec swoją fabułą, wzbudzający emocje i wyciskający łzy? W takim razie naprawdę nie wiem, co powiedzieć o Sanam Teri Kasam. Mam po nim wielką deprechę, filmowego kaca, bo chyba długo nie trafię na takie arcydzieło, nie potrafię myśleć o niczym innym, przy Tera Chehra chcę tylko płakać i płakać, no i jak zwykle pomstuję, że taki film musiał się tak skończyć. Moje biedne serduszko romantyczki zostało trafione, złamane i nie ma go kto nawet posklejać. Gdzie mój Inder?
Niech wszystko powie fakt, że nawet na chwilę nie potrafiłam się oderwać od 2,5-godzinnego seansu, oglądałyśmy do nocy, mimo koniecznej pobudki rano o 6.20, po ostatniej scenie siedziałyśmy w milczeniu jeszcze przez całe napisy końcowe, a ja skwitowałam to tylko słowami: Nie patrz na mnie! Chcę utonąć we łzach. :D

Sanam Teri Kasam to trochę taka krzyżówka Szkoły uczuć i Love Story w indyjskich realiach. Niby na południu było Oy! z Siddharthem w roli głównej, ale w ogóle nie wspominam tego filmu dobrze. Tutaj przez półtorej godziny nic nie zapowiada dramy. Mamy uroczą historyjkę o zaniedbanej bibliotekarce, robiącej wszystko, aby pomóc wyjść za mąż młodszej siostrze, która według rodziny powinna zaczekać dopóki to starsza nie zrobi tego pierwsza oraz pijącego, wytatuowanego chłopaka o niejasnej przeszłości. Inder kocha ją od samego początku, robi wszystko, aby była szczęśliwa, jest nawet w stanie zagryźć zęby, gdy Saru ma wyjść za Abhimanyu vel. Palanta, jak to go ochrzciłam podczas seansu. Wszystko zmienia się w chwili, gdy Saru dowiaduje się o swojej chorobie i ucieka przed obojgiem mężczyzn. Cała drama trwa niby tylko godzinę, ale ta godzina, mimo wielkich starań Indera dla ukochanej, jest tak przepełniona nieuniknionym, że długo przed finałem nie mogłam się powstrzymać przed smarkaniem w chusteczkę.
Ja wiem, że to wszystko jest schematyczne, który melodramat taki nie jest, ale historia miłości mimo choroby o wiele bardziej przekonuje mnie w wykonaniu Indera i Saru niż Guru i Aishy. Może też dlatego, że ta była niebanalna i piękna w swojej prostocie, a w głównych rolach zagrały jeszcze nieopatrzone twarze. Oglądałam ich jakby byli moi sąsiadami z bloku, a ich tragedia mogłaby wydarzyć się przed moim nosem.

Zobacz, Inder, chociaż stałam się piękna nikt nie chce się ze mną ożenić.
Saru to dziewczyna wychowana pod kloszem konserwatywnego ojca. Ubiera się w staromodne sari, nosi okulary, pokarbowane włosy splata w warkocz, a na dodatek pracuje w bibliotece. Podkochuje się w wykorzystującym ją Abhimanyu, wysłuchuje codziennych docinek ze strony koleżanek z pracy i narzekań rodziny, że nie potrafią znaleźć jej męża, a młodsza siostra powoli traci cierpliwość. Sprawy w swoje ręce próbuje wziąć w momencie, gdy rodzice wyjeżdżają i pod osłoną nocy puka do sąsiada z dołu. Ale wszystko idzie nie tak, gdy Ruby rozbija butelkę szampana, kalecząc plecy Indera, osłaniającego Saru własnym ciałem, a na dodatek rano nakrywa ich ojciec. Mimo kilku pięknych momentów spada na nią jednak zbyt wiele ciosów: po przemianie, gdy chce w końcu zyskać przychylność rodziny przychodzi akurat na swoje obrzędy pogrzebowe wyprawiane przez ojca, Palant rzuca ją w dniu ślubu, bo rodzice nie pozwolili na małżeństwo z taką dziewczyną, a na deser śmiertelna choroba. Podziwiam ją, że do końca żyła tak, jak chciała, nie poddała się mimo przeciwności losu i mimo że uciekła, aby samej zmierzyć się z umieraniem, pozwoliła jednak kochać się Inderowi i wybaczyła ojcu. Jest mi jej też niezmiernie szkoda, bo po tylu upokorzeniach zasłużyła na więcej chwil szczęścia, a nie dostała nawet czasu na namiastkę małżeńskiego życia.
Mawra Hocane jak na swój debiut w hindi wykonała kawał dobrej roboty. Patrzyłam na nią z przyjemnością zarówno w okresie starej ciotki (mimo tego wcale nie wyglądała gorzej niż po przemianie, ludzie są jednak idiotami, że oceniają innych przez pryzmat wyglądu, gdy w duszy Saru była wspaniałą dziewczyną), a także później już bez okularów, które dodawały jej uroku, i w pięknych sari. Polubiłam Saru od pierwszej chwili, bo mocno się z nią utożsamiam, a Mawra grała ją bardzo konsekwentnie. Mimo zmian zewnętrznych, wewnątrz pozostała taka sama. Sceny jej rozpaczy po zobaczeniu własnych obrzędów pogrzebowych, cała sekwencja po odrzucenia przez Palanta czy sam finał były bardzo autentyczne. Gdy się uśmiechała to całą sobą, gdy płakała serce bolało razem z jej.

Gdy Saru widzi tę girlandę, czuje się zraniona. Płacze. By powstrzymać jej łzy mogę zabić i umrzeć.
Inder wydaje się typem spod ciemnej gwiazdy. Mieszkańcy wiedzą, że niedawno wyszedł z więzienia, pije o wiele za dużo, romansuje, ma tatuaże, a w szufladzie trzyma broń. Na Saru zwraca uwagę, widząc ją po raz pierwszy, gdy Jayram robi awanturę o przetrzymywanie windy. Potem natyka się na nią w windzie, gdy dziewczyna wraca z przyjęcia dla dzieci, na którym była w przebraniu niedźwiedzia. Już wtedy trzyma kartkę, aby zapisać się do biblioteki, w której pracuje. Dopiero później uświadomiłam sobie, że na pytanie, co mogłaby polecić osobie, która odsiedziała osiem lat w więzieniu, Saru bez zastanowienia daje mu Buszującego w zbożu J.D. Salingera. Nie ma to jak historia o buntowniku dla buntownika
Harshvardhan Rane, również debiutant w hindi, chociaż grywał na południu (zbyt interesujący aktor, żeby od razu nie zainteresować się filmografią i gorączkowo nie szukać czy nie ma czegoś z polskimi napisami :P) zagrał go tak, że nie mogłam oderwać oczu. I to nawet nie chodzi o kaloryfer na klacie (a jest co podziwiać - pół filmu chodzi bez koszulki, a nawet rozbiera się w windzie) czy dorabiane tatuaże, ale tę nutkę tajemnicy, spojrzenie pełne miłości i smutku, połączenie lekkiej brutalności, ale i ogromnej czułości, opiekuńczości w stosunku do Saru, no i ten nieuchwytny magnetyzm. Inder w jego wykonaniu jest absolutnie niesamowity. Nie mogłam się nadziwić jak z każdą kolejną minutą bezwiednie uwodzi mnie każdym kolejnym czynem i spojrzeniem. Ma coś takiego w oczach i tym surowym spojrzeniu, że ciarki przechodzą. Łączy chyba to, co pociąga kobiety. Z jednej strony zagadkową przeszłość, a z drugiej zdolność do wszelkich poświęceń dla miłości.
W sumie spodziewałam się, że te mroczne wydarzenia, przez które trafił do więzienia będą naprawdę mroczne, że to rzeczywiście był jakiś zatwardziały przestępca, a tu taka niespodzianka. Okazało się, że powierzchowność Indera, podobnie jak w przypadku Saru, nie mówi o nim całej prawdy. Odsiedzenie kary za morderstwo za własną nianię, która broniła się przed napastnikiem to bardzo szlachetny czyn. Nie dziwię się, że cierpiał taką urazę do ojca-prawnika, który o niczym nie wiedział i nie chciał go reprezentować przed sądem. Bardzo podobało mi się również, że gdy przyszło do składania przysięgi małżeńskiej nie potrafił skłamać przy słowach, że będzie szanował rodziców Saru tak samo, jak własnych. Inder do samego końca był konsekwentny w nienawiści do ojca i dopiero słowa żony przed śmiercią, że ludzie są ze sobą nie dlatego, bo zapominają, ale dlatego, że wybaczają zmieniły ich relacje.
Inder. <3

Kocham cię. Nieskończenie i jeszcze do kwadratu.
Historia miłości Indera i Saru jest przepiękna. Dawno nie oglądałam czegoś tak wzruszającego i poruszającego wszystkie struny mojego serca. Jasne, że film wyrobił 300% normy melodramatu w melodramacie, wykorzystywał wszystkie stare numery, mówiące W tym momencie masz płakać!, nie uciekł od schematów, ale wszystko było zrobione w tak prostej, a zarazem magicznej konwencji, że nie sposób było się nie zauroczyć. Cała scena po odrzucenia Saru przez Palanta w hotelu z Inderem jest po prostu niesamowita. Moment w wannie jest chyba moim ulubionym w filmie. Ta jej złość, gdy wylewa wodę z płatkami róż z wanny, jej słowa, że mimo że stała się piękna nikt nie chce jej poślubić, pocałunek z Inderem, jego słowa, że jutro go za to znienawidzi, te kurczowe czepianie się jego nogi i ciała, spojrzenia: jej pełne łez, jego czułości już na łóżku, delikatne ucałowanie jej palców, wyobrażenie pobudki przy jej boku, a do tego te cudowne Tera Chehra w tle. Poezja. Dodajmy do tego scenę, gdy Saru odkrywa w bibliotece ukryte liściki do niej (Trzymam się z dala o dziewczyn, które płaczą, ale kiedy ty płaczesz chcę cię pocałować. Mogę?), całą tytułową piosenkę, w której Inder zrobił dla niej transmisję na żywo ślubu siostry (- Nie jestem twoim pierwszym wyborem ani najlepszym. - Jesteś moim jedynym wyborem.), ich ślub w urzędzie oraz cały najbardziej płaczliwy finał ever - dawno już nie dostałam takiej dawki dramatu i romantyzmu w jednym filmie.
Harsh i Mawra mieli rewelacyjną chemię. Ich postacie docierały się powoli, z każdą kolejną sceną, problemem i spojrzeniem, a gdy tej miłości nie dało się już ukryć to była czysta przyjemność oglądania. Dawno nie widziałam pary, między którą tak by iskrzyło i tak łatwo byłoby uwierzyć w łączące ich uczucie.

Drugi plan dosyć słaby i mało wyróżniający się na tle głównej pary. Najbardziej charakterystyczny był ojciec Saru, bo już dawno nie widziałam tak zapalczywego w swych przekonaniach filmowego ojca. Odcięcie się od córki rozumiem, ale wyprawianie jej obrzędów pogrzebowych? Anurag Sinha jako Palant wyjątkowo irytujący, to samo Kaveri, która wolała ukochanego od robiącej wszystko dla jej szczęścia siostry. Plusik dla Murliego Sharmy grającego policjanta ciągle mającego na oku Indera. Mimo że nie pochwalał jego zachowań i przeszłości to pomagał mu ze względu na słowa, którymi przypomniał mu zmarłą żonę.

Gdy zobaczyłam na napisach początkowych nazwisko Himesha Reshammiyi jako kompozytora muzyki to byłam przekonana, że będzie słabo jak zwykle. Do tej pory nie wiem jakim sposobem udało mu się stworzyć takie cudo. Himesh jakby wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Mimo że dominują typowo smętne piosenki, które raczej nigdy nie zapadają mi w pamięć i szybko o nich zapominam, tak ten soundtrack to moje osobiste mistrzostwo. Od seansu słucham go cały czas i nie mogę przestać.
Od pierwszej nuty pokochałam Kheech Meri Photo, jedyną tak szybką i zwariowaną piosenkę z Saru pod wpływem. Pewnie od kilku dni warto mnie obserwować na przystankach i w komunikacji miejskiej, bo nie mogę przy niej wprost usiedzieć w miejscu. Głos Darshana Ravala idealnie pasuje w niej pod Harshvardhana, uwielbiam frazę Tune kaisa jaadu hai kiya i ten moment, gdy Saru wypluwa na Indera wodę trzymaną w ustach. Kolejni moi faworyci to absolutnie przepiękna tytułowa i Tera Chehra, o której powiedziałam już chyba wszystko. Jak nic wchodzi do czołówki moich ukochanych teledysków. A Arijit Singh ze swoim głosem przechodzi sam siebie, jak dla mnie nowy Udit Narayan miłosnych piosenek. Bardzo podoba mi się również Bewajah, którą swoim głosem trochę psuje Himesh oraz obie wersje Haal - E - Dil, zwłaszcza ta męska i to puszczona w takim momencie. Od nich odstaje jedynie Ek Number, bo różni się muzycznym klimatem i na moment wielkiej przemiany Saru oczekiwałam jednak innej melodii i słów piosenki. Niemniej, soundtrack to moja obsesja na najbliższy czas. Dzięki, Himesh, że nie zepsułeś tego filmu marną muzyką!


Jukebox, który polecam przesłuchać z całego serca:


Naprawdę nie myślałam, że ten niepozorny film wybrany na seans przez przypadek sprawi mi takie zamieszanie w głowie, sercu i liście moich ukochanych filmów obok Dil, Veer Zaary i Main Tera Hero. Na jednym razie na pewno się nie skończy, to będzie film do wielokrotnego oglądania i przeżywania go za każdym razem równie mocno. Jestem zachwycona, dawno nie widziałam tak epickiej historii miłosnej, czegoś na miarę kultowej Veer Zaary. Jak na debiutantów w hindi jest świetnie zagrana, zrealizowania w prawdziwych plenerach, zadbano o wszelkie szczegóły (teledysk do tytułowej piosenki!), a na dodatek okraszona przepiękną muzyką, która po prostu tworzy ten film.
Kochajcie Sanam Teri Kasam! Ale Inderem się nie podzielę. <3

sobota, 4 lutego 2017

33. Podsumowanie: styczeń 2017

Badlapur (2015)
Raghu (Varun Dhawan) to szczęśliwy mąż i ojciec. Życie wali mu się w gruzy w momencie, gdy jego żona (Yami Gautam) i syn giną w wyniku ucieczki przestępców z pieniędzmi z napadu na bank. Harman (Vinay Pathak) ucieka razem z łupem, Liak (Nawazuddin Siddiqui) trafia do więzienia na 15 lat. Po tym okresie do drzwi Raghu puka Shobha (Divya Dutta), która informuje go, że Liak ma raka i chciałby ostatni rok życia przeżyć na wolności. Stanie się tak tylko wtedy, gdy Raghu się za nim wstawi i mu wybaczy. Robi to, aby Liak doprowadził go do swojego wspólnika.
Premiera Badlapur zbiegła się z moim największym szałem na punkcie Varuna. Pamiętam, że śledziłam trailery, znałam wcześniej muzykę, czekałam podekscytowana na pierwszą jego tak poważną rolę, ale do mojego seansu musiało upłynąć trochę czasu. Jednak lepiej późno niż później - to był po prostu kawałek dobrego kina.

Było mocno, momentami naprawdę ostro, ale przyznam szczerze, że jak zwykle miałam trochę inne wyobrażenie fabuły. Niemniej jednak nie raz i nie dwa twórcy mnie zaskoczyli, a cały wątek Harman - Kanchal i jego rozwiązanie wbiły w siedzenie. No i przewidywałam jednak inne zakończenie. Po tym wszystkim pozostawić Raghu żywego z tymi głupimi słowami Jhimli, że dostał drugą szansę? Jak żyć po 15 latach, które wypełniała tylko zemsta za śmierć najbliższych, która teraz się dopełniła? Nie wyobrażam sobie jego dalszego życia.

Przede wszystkim brawa dla Varuna - zdecydowanie częściej powinien przyjmować takie wyzwania, bo ile można grać amantów w komediach romantycznych? Rewelacyjny od początku do końca. Najbardziej uderzający był ten kontrast w scenach z retrospekcji, gdzie przypominał sobie szczęśliwe sceny z Mishą, chociażby wiadomość o ciąży, a potem te wszystkie straszne zwłaszcza z wątku Harmana i Kanchal. Jego spojrzenie pełne zemsty i gniewu było przerażające. Lepiej do niego nie podchodzić, gdy ma młotek w ręku. :> Wielkie tak dla takiego mrocznego Varuna! To jest dopiero sztuka po lekkich i przyjemnych rolach zagrać coś takiego i nadal być wiarygodnym.
Historia Raghu to typowy przykład jak życie może zmienić się w ciągu kilku chwil. W jednej szczęśliwa głowa rodziny, a w drugiej zrozpaczony, zagubiony mężczyzna, który stracił wszystko, co było najważniejsze w jego życiu. Varun rozdarł mi serce na kawałeczki w scenie, gdy wchodzi po tym wszystkim do domu i znajduje przygotowane przez Mishę meksykańskie danie, przypominając sobie jej słowa, że jeśli ją kocha to będzie jadł to przez cały tydzień. Ależ musiał pragnąć zemsty, pomszczenia ich bezsensownej śmierci, skoro był gotowy czekać 20 lat do wyjścia z więzienia Liaka, aby doprowadził go do wspólnika. Jak w ogóle musiało wyglądać te 15 lat? Wyjechał przecież z Pune, odciął się od rodziny - została tylko praca, pokój z pamiątkami po Mishy i Robinie i świadomość, że każdy dzień zbliża go do zemsty.

Duży plus także dla Nawazuddina Siddiqui, którego chyba po raz pierwszy widziałam w tak dużej roli i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. W starciach z postacią Varuna byli dla siebie równorzędnymi partnerami i wrogami, świetnie było oglądać ich pojedynki.
W ogóle mam problem z jednoznaczną oceną jego postaci, bo niby wiemy, że Liak to czarny charakter - zastrzelił Mishę, winę zrzucał na wspólnika, w żywe oczy kłamał o tym Raghu, na koniec zaczaił się na niego, chcąc go zabić, a przy tym miał dużo czułych uczuć do Jhimli, a przede wszystkim wziął na siebie winę morderstwa Harmana i Kanchal, co zaskoczyło mnie najbardziej. Z jakiego powodu? Przez długi czas miałam też wrażenie, że w ogóle symuluje swoją śmiertelną chorobę, aby tylko wyjść z więzienia, ale okazała się ona jednak prawdziwa. Dziwna i niejednoznaczna to postać, co tylko prowokuje do dyskusji, a to chyba największy komplement dla aktora.

Głównym bohaterom udanie partnerował drugi plan.
Po raz pierwszym zobaczyłam Humę Qureshi i nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że jest bardzo podobna do Madhuri. Twórcy chyba też to zauważyli, bo Jhimli w swoim pokoju na szafie miała nawet jej plakat. :) Jej bohaterka nie wniosła w sumie nic ciekawego, prostytutka jakich wiele w filmach, ale scena gwałtu Raghu na Jhimli zrobiła na mnie wrażenie.
To także mój pierwszy raz z Yami Gautam, ale ciężko ją ocenić za te kilka scen z retrospekcji i teledysk do Jee Karda. Ostatnio jednak się rozkręca, słyszałam wiele dobrego o jej ostatnich rolach, więc na pewno to jeszcze skontroluję.
Bardzo podobała mi się za to Radhika Apte jako Kanchal, kochająca żona, która nie miała pojęcia o przeszłości męża i z miłości do niego była nawet gotowa przespać się z Raghu, aby dał im spokój. Mocno żałowałam, że skończyła w ten sposób, nie zasługiwała na śmierć, ale Raghu zdecydowanie zrobił to w zemście za śmierć Mishy. Śmierć niewinnej za śmierć niewinnej. Chciał w oczach Harmana zobaczyć tę samą rozpacz, którą sam czuł, no i powtórzył te same słowa, które Misha mówiła na łożu śmierci. W ogóle wszystkie sekwencje Raghu z Harmanem i Kanchal przyprawiały mnie o ciarki, zdecydowanie najbardziej przerażające.
Na plus również Vinay Pathak i moja ulubiona Divya Dutta, znów jedynie w krótkiej rólce.

Muzykę znałam już na długi czas przed seansem, więc nie było zaskoczenia, ale dobrze wiedzieć, że nadal jest tak dobra jak ją zapamiętałam.
Przede wszystkim świetne, energetyczne Jee Karda, romantyczne Jeena Jeena, Sona Ka Paani z tańcem Jhimli i Badla Badla, którego wcześniej nie słyszałam, a teraz ujęło mnie najbardziej.


Udanie zakończyłam filmowy rok 2016 i równie dobrze udało mi się zacząć 2017. Dobry scenariusz, mroczne wykonanie i wspaniały duet Varun - Nawazuddin.
I poproszę więcej takiego Varuna!

niedziela, 1 stycznia 2017

32. Podsumowanie: grudzień 2016

Jab We Met (2007) - Kiedy się spotkaliśmy
Życie Adityi Kashyapa (Shahid Kapoor) zmienia się w momencie, gdy jego ukochana wychodzi za innego. Wychodzi z firmy, zostawia samochód, telefon i błąka się po mieście. Zamyślony wsiada do pociągu. Okazuje się, że zajął miejsce innej pasażerki. Okazuje się nią Geet (Kareena Kapoor) - szalona dziewczyna jadąca do rodzinnej Bhatindy. Znajomość owocuje szaloną nocą, podczas której Geet ucieka pociąg, razem ścigają go do kolejnej stacji oddalonej o 100 kilometrów czy uciekają przed nalotem policji w hotelu z pokojami na godziny. W Bhatindzie czeka na nią rodzina i przyjaciel z dzieciństwa, z którym chcą ją wyswatać. Pendżabka ma jednak chłopaka Anshumana (Tarun Arora), którego pragnie poślubić. Aditya i Geet żegnają się w Manali. Czy na zawsze?

Uwielbiam powtórki, po których utwierdzam się, że pierwsze wrażenie nie było mylne i to naprawdę był tak dobry film, jak zapamiętałam. Bawiłam się rewelacyjnie. Pierwsza połowa obfitowała w częste wybuchy śmiechu, bo Geet to pocieszna w swym szaleństwie postać. Z kolei druga wyhamowała trochę fabułę: była lekka zaduma, trochę smutku, cierpienia Geet i kompletna zmiana charakterów postaci pod wpływem tej drugiej osoby. A poza tym Aditya Shahida był po prostu do ukochania. <3

Lubię Jab We Met za niebanalną historię miłosną, rodzącą się między dwoma zupełnie różnymi ludźmi, z wielkiej przyjaźni i bezinteresownej pomocy. Dochodzi tutaj motyw drogi w filmach Imtiaza Aliego, który zawsze jest pretekstem do ukazania stopniowej przemiany bohaterów. A tu jest uderzający. Z jednej strony zrozpaczony i bez chęci do życia szef upadającej firmy, a z drugiej zwariowana Pendżabka. Dzięki niej zapomina o dawnej ukochanej i zaczyna znów cieszyć się życiem. Później to opromieniony sukcesami Aditya pomaga Geet otrząsnąć się z marazmu po odrzuceniu przez Anshumana. Mimo że ją kocha, jest w stanie zacisnąć zęby, aby ich połączyć.

To także film, który zapoczątkował wielkie kariery aktorów grających główne role.
Shahid przestał być tylko Chocolate Boyem, a stał się poważnym aktorem, dwa lata później było już Kaminey. Z kolei Kareena za rolę Geet zgarnęła Filmfare dla Najlepszej Aktorki, wskakując na poziom gwiazdy.

Rola Adityi była jak na tamte czasy wręcz skrojona dla Shahida. Idealnie wpasował się w wizerunek załamanego biznesmena przeżywającego ślub ukochanej z innym. Musiało być to bardzo poważne skoro wyszedł bez słowa z firmy, zostawił wszystko, co miał, wsiadł do pierwszego lepszego pociągu, a nawet chciał z niego wyskoczyć. Spotkanie Geet to najlepsze, co mogło mu się przytrafić. W końcu przyjmuje jej pomoc, zaczyna odżywać, bawić się tak dobrze jak ona, ale coraz bliższe jest dojechanie do Manali i rozstanie. Jego oczy pełne łez przy pożegnaniu i odejściu zawsze miękczą mi serce.
Druga połowa to zupełnie inny Aditya, przejmujący wszystkie najlepsze cechy Geet. Odnosi sukcesy, a przy tym nareszcie jest sobą. Firma świetnie prosperuje, on wraca do muzyki, ale do pełni szczęścia brakuje tylko ukochanej. Jakie musi być jego zaskoczenie, gdy dowiaduje się, że od dziewięciu miesięcy Geet nie skontaktowała się z rodziną, chociaż miała wrócić do Bhatindy po ślubie. Miał szczęście, że Anshuman okazał się parszywą świnią, która za późno doceniła jej miłość.
Aditya to cudowny facet. Mimo że Geet na początku irytuje go swoim stylem bycia to nie waha się pomóc gonić uciekający pociąg, zawieźć ją do Bhatindy, poznać równie jak ona szaloną pendżabską rodzinkę, a potem narazić się, uciekając z nią pod osłoną nocy. Stanowczo zabiera ją z ośrodka, w którym się ukrywa, a potem stosuje podobny jak ona kiedyś pomysł na wyrzucenie Anshumana z jej życia. Te dopingowanie Geet, gdy ona obrzucała go przez telefon najgorszymi inwektywami!
Shahid jest tutaj absolutnie uroczy. Jego Aditya łączy wszystkie najlepsze cechy. Potrafi być racjonalny i poważny, ale też szalony, stanowczy, czuły i zdolny do wszystkich poświęceń dla miłości. To jedna z jego moich ulubionych ról. I te okularki i zielony szaliczek! <3
Gdzie te czasy, gdy Shahid był moim ulubionym aktorem i szalało się na jego punkcie, ech...

Jak nie przepadam za Kareeną to Geet to zdecydowanie jedna z jej najlepszych ról. Niby żadna odkrywcza, ale Kareena świetnie się w niej odnalazła. Szalona dziewczyna, która odmienia życie przypadkowego pasażera pociągu, a potem sama potrzebuje pomocy po odrzuceniu.
To przykre, że przez tyle czasu chciała cierpieć w samotności i nikomu nie dała znaku życia, nawet Adityi. Musiało to być ogromne przeżycie i upokorzenie skoro w taki sposób postanowiła pokutować za swoje błędy. Dziwię się, że dała się później nabrać na słodkie słówka Anshumana i znowu go przyjęła, ale szybko zrozumiała, kto tak naprawdę przez cały ten czas był jej przyjacielem, dbał o nią i się martwił.
To chyba Geet przeszła największą przemianę. Od beztroskiej Pendżabki, dla której jedynym wyjściem jest ucieczka do cierpiącej kobiety po utracie miłości. Upadek po szczęśliwych dniach zawsze jest najbardziej bolesny.

Shahid i Kareena stworzyli świetny, chemiczny duet, ale nie jest to dziwne, wiedząc, że w tamtym okresie byli parą także w życiu prywatnym. Szkoda, że skończyło się to w taki sposób, bo przekreśla to chyba szansę na ewentualny kolejny wspólny film.

Jedyne, co mi zgrzytnęło to sama końcówka. Geet zbyt szybko wybaczyła Anshumanowi swoje dziewięć miesięcy upokorzenia, a później zdziwiła mnie postawa jej rodziny. Według nich przecież Geet przez cały ten czas żyła w związku z Adityą. Żadnych kłótni, że żyli jako para bez ślubu? Od razu założyli, że to ich ślub ma się odbyć i nie dowiedzieli się nawet prawdy o pobycie tam Anshumana.

Muzyka to silny punkt Jab We Met. Z przyjemnością wróciłam do niej po długim czasie i z uśmiechem zdałam sobie sprawę, że nadal pamiętam słowa piosenek.
Aao Milo Chale w podróży Adiego i Geet, cudownie romantyczne Tumse Hi stęsknionego Adityi, Nagada Nagada pełne pendżabskich rytmów, szalone Yeh Ishq Hai Geet w Manali i energetyczne Mauja Hi Mauja na finał. Muszę też wspomnieć o Aaoge Jab Tum z okresu samotności Geet w ośrodku, które odkryłam dopiero podczas tego seansu. Przepiękna kompozycja!


Jukebox z teledyskami:


Cieszę się, że mimo upływu lat Jab We Met nic nie straciło na uroku. To nadal świetna komedia romantyczna z niespiesznie rodzącym się uczuciem głównych bohaterów pełna uśmiechu, wzruszeń i prawdziwej miłości. Warto również dla chemicznej pary Shahid - Kareena, cudownych postaci Adityi i Geet, którym kibicuje się od początku do końca, oraz w pełni udanego soundtracka.
Za jakiś czas znów chętnie do niego wrócę, bo to zdecydowanie film do wielokrotnego oglądania.

Yevadu (2014) - Kim on jest?
Sathya (Allu Arjun) i Deephti (Kajal Agarwal) to kochająca się para, która pragnie być razem. Dziewczyna jest jednak celem miejscowego gangstera Veeru Bhaia (Rahul Dev). Postanawiają wspólnie wyjechać, ale zostają dopadnięci w autobusie. Deephti zostaje zamordowana, a Sathya z bardzo poważnymi obrażeniami i poparzeniem połowy twarzy trafia do szpitala. Po dziesięciu miesiącach budzi się jako zupełnie inny człowiek z nową twarzą. Jako Ram (Ram Charan) postanawia zemścić się na wszystkich, którzy doprowadzili do śmierci ukochanej i zamienili jego życie w koszmar.

Przed rozpoczęciem oglądania filmu fabuła pozostawała dla mnie zagadką. Wiedziałam tylko o podmiance Allu Arjun - Ram Charan, ale reszta była niewiadomą. I dobrze, bo to chyba jeden z nielicznych filmów, w których spoiler zniszczyłby mi oglądanie. Muszę przyznać, że już dawno nie spotkałam się z tak oryginalną fabułą, która też do samego końca sprawiała, że łamałam głowę jak dojdzie do pewnych wydarzeń. Cały czas byłam zaskakiwana i gdy myślałam, że już mniej więcej wiem, co zaserwują mi twórcy to następował zwrot o 180 stopni.
Ten film to istny rollercoaster zmieniających się emocji i ciągłej niespodzianki. Po godzinie dwadzieścia tak naprawdę mógł się skończyć, główna historia zakończona, zły zabity, zachodziłam ze współlokatorką w głowę, co może się wydarzyć na kolejne półtorej godziny, a tu kolejny zwrot akcji. Wiedziałyśmy, że Charan musi umrzeć, ale połączenie jego historii z Sathyą w autobusie sprawiło, że otworzyłam szeroko usta ze zdziwienia. Gratulacje dla twórców i scenarzysty - pod względem fabuły i akcji prawdziwy majstersztyk. Dawno nie zaskoczono mnie tak zręczną fabułą, a przy tym tak świetnym wykonaniem.

Chyba nigdy nie wyznawałam miłości żadnemu aktorowi tyle razy, co Ram Charanowi podczas oglądania Yevadu, serio! :D Praktycznie w każdej scenie z jego udziałem cisnęły mi się na usta epitety godne piszczącej fanki, a nie dało się inaczej! W pewnym momencie zażartowałam, że gdybym wiedziała to zaczęłabym je liczyć, doszłabym pewnie do zawrotnej liczby.
Już od dawna doceniałam jego grę, ale tutaj zostałam zmieciona. Re-we-la-cyj-ny! Zwłaszcza, że miał do odegrania dwie zupełnie różne postacie w dwóch różnych historiach. Z jednej strony żądny zemsty Sathya/Ram, z drugiej kochający syn i niebojący się miejscowego gangstera Charan, który zagrzewa ludność do walki z nim w retrospekcji. Miło odkrywać, że to naprawdę bardzo uzdolniony aktor i nie jedzie na łatce syna sławnego ojca. Nie myślałam, że skrywa w sobie aż taki talent, bo z każdym kolejnym filmem zachwyca mnie coraz bardziej. A tu w każdej scenie nie mogłam powstrzymać się od zachwytów: od uśmiechu, hardego spojrzenia, sposobu w jaki mówi swoje górnolotne kwestie, sprytu i przebiegłości Rama aż po taniec, który jak zwykle był w jego wykonaniu na najwyższym poziomie.
Ram Charan bogiem mym. <3 *pisk fanki*

Film był wystarczająco długi, ale żałuję, że Allu Arjun i Kajal mieli tak ograniczone czasowo role. Wyjątkowo dobrze zagrali mi ze sobą wizualnie, chętnie zobaczyłabym ich razem w pełnej fabule.
Kajal lubię już od dawna, za Allu Arjunem za to nie przepadam po traumie jaką mi zafundował w Aaryi 2, ale tu pozostawił dobre wrażenie. Liczę, że kiedyś się jeszcze do niego przekonam.

Wątek Amy Jackson niby był potrzebny, ale jednak mocno męczący, bo jej bohaterka to jedna z tych pustych i głupich, co to marzą o zostaniu aktorką. Pamiętam ją z dobrej roli w Ekk Deewana Tha, ładna i sympatyczna dziewczyna. Mam nadzieję, że w późniejszych filmach grała lepiej.

Manju Shruti Haasan to kolejna zmarginalizowana postać kobieca. Nie dano czasu na pokazanie ukochanej Charana (oprócz oczywiście dwóch wspólnych piosenek), pojawiła się i zniknęła wobec wątku walki ludności miasteczka z miejscowym gangsterem. Nie było jej nawet w ostatecznym starciu. Liczyłam, że może umrze podobnie jak Deephti, żeby historia zatoczyła koło, bo niezbyt mnie satysfakcjonuje ledwie zasygnalizowany, ale pewnie realny związek Manju z Sathyą, który ma twarz jej ukochanego. Ale to porąbane. :D Zresztą nawet nie pokazano sceny, w której pierwszy raz go zobaczy, to mogłoby być naprawdę świetne z grą Ram Charana.

Z ról drugoplanowych bardzo podobała mi się Jayasudha jako silna i harda matka Charana, Sai Kumar, którego widziałam chyba po raz pierwszy, a jego czerwone oczy długo będą mnie jeszcze prześladować i nawet naczelny Pan Rozśmieszacz Brahmanandam (już w tylu filmach go widziałam, a dopiero teraz dowiedziałam się jak się nazywa) trochę bawił. Z kolei osoba Rahula Deva od razu wydała mi się znajoma, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć jak się nazywa i skąd go pamiętam, a kojarzę go z roli Zamindara w pamiętnej Pournami. Tutaj gra wyjątkowo nijaka jak na głównego złego pierwszej historii.

Z cyklu absurdy:
Nie ma to jak pacjent po dziesięciu miesiącach śpiączki i przeszczepie twarzy, który wstaje jak gdyby nigdy nic, nie ma zakwasów, odleżyn, a na skórze ani jednego szwu. W ogóle: przeszczep twarzy? Owszem, coś takiego jest już przeprowadzane, ale to jednak nadal mocno dyskusyjna kwestia, a poza tym lekarka przeszczepiająca twarz własnego syna na obcego człowieka? Kto na to pozwolił? Nawet jeśli jest to piękna twarz Ram Charana. :>
Kolejna kwestia to cudowne przeżycie Sathyi po tylu ciosach nożem w brzuch i nagłe przejęcie życia Charana przez Sathyę. Niby rozumiem, że po zabiciu wszystkich winnych śmierci Deephti wypełnił swoją zemstę i nic już go nie trzymało we własnym życiu, ale ta nagła zmiana była mocno naciągana. Pomścił śmierć przyjaciela Charana - spoko, znów dał nadzieję mieszkańcom - spoko, ale mam nadzieję, że jednak później wszyscy dowiedzieli się kim naprawdę jest i nie udawał zmartwychwstałego. Bardzo ciekawi mnie też jego wątek z Manju. Z jednej strony fajnie, że twórcy zostawili tu otwartą furtkę na własne zakończenie, ale z drugiej czuję niedosyt, że tę sprawę pozostawiono na ostatnią minutę filmu. Według mnie powinni się poznać, ale nie chciałabym związku, bo on przecież nie jest naprawdę Charanem, a dla Manju byłaby to tylko namiastka prawdziwego ukochanego.

Muzyka słabsza niż w Rachchy, ale trzy dobre piosenki to też dobry wynik. Najbardziej podobało mi się Cheliya po wybudzeniu się ze śpiączki i wspomnienia o Deephti, energetyczne Freedom studenta Charana i zdecydowanie najlepsza kompozycja, romantyczne Nee Jathaga. To naprawdę śpiewa Shreya Ghoshal? Zupełnie nie brzmi jak ona.
Nie podeszło mi za to Pimple Dimple i chociaż Oye Oye miało cudny, plażowy teledysk to beat piosenki i denny tekst skutecznie mnie odrzucają.


Jukebox:


To był fantastyczny seans. Dawno żaden film nie dał mi takiej dawki emocji i pokręconej fabuły, a przy tym do samego trzymał w napięciu co do przebiegu zdarzeń, bo na koniec już niczego nie byłam pewna. Dorzućmy jeszcze fenomenalnego Ram Charana w podwójnej roli, a gwarantuję udany seans.
Z przyjemnością zrobię kiedyś powtórkę, żeby jeszcze raz zmierzyć się ze wszystkimi zawiłościami fabuły i geniuszem Ram Charana. Polecam!

The Attacks of 26/11 (2013)
26 września 2008 roku dziesięciu mężczyzn z organizacji terrorystycznej o nazwie Lashkar-e-Taib morzem dostaje się do Bombaju. Ich zadaniem jest zabicie jak największej liczby ludzi w kilku najbardziej obleganych punktach w mieście. Historię opowiada komisarz policji Rakesh Maria (Nana Patekar), który tamtej nocy miał na barkach bezpieczeństwo kilkumilionowego miasta.

Postacią spinającą całą fabułę jest osoba komisarza, ale przyznam szczerze, że w każdym miejscu ataku (kawiarnia Leopold Cafe, hotel Taj Mahal, dworzec i szpital) brakowało mi ukazania chociażby szczątkowych historii ludzi, którzy tam byli. Zawsze widzowi lepiej wczuć się, gdy poznaje bohatera, może mu kibicować, współczuć, potem tym bardziej przeżywa, jeśli coś mu się stanie. Tutaj wiedzieliśmy, że za chwilę ta sielanka zamieni się w horror, wejdą terroryści i urządzą sobie rzeź, ale patrzyłam na to bez emocji poprzez bohatera zbiorowego. Kolejna osoba dostaje kulkę, kolejna pada, kolejna krwawi - ktoś jest i za chwilę go nie ma. Mimo że pojawiały się postacie zagranicznego małżeństwa w hotelu, bohaterskiej recepcjonistki, która chciała uratować chłopca płaczącego nad zwłokami matki, dziewczynki z dworca, to nie było czasu na chociaż chwilę refleksji nad ich życiem. Pewnie o to chodziło, o tę kruchość ludzkiego istnienia, że chwila może zdecydować o życiu i śmierci, ale myślę, że film nie straciłby, a tylko zyskał, gdyby dłużej zatrzymał się nad miejscami ataków i historiami ludzi, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.

Brawa dla Nany Patekara, który rozkręcał się z każdą minutą. Był świetny zarówno w statycznych scenach opowiadania historii komisji, wytężonej pracy w nocy 26 września, jak i konfrontacjach twarzą twarz z Kasabem - jedynym z dziesięciu ocalałym terrorystą. Ta scena, gdy zaprowadził go do kostnicy, do ciał jego kolegów i z jaką pasją wygłosił swoje słowa - majstersztyk! Chyba jedyna, która zrobiła na mnie tak piorunujące wrażenie.


Trudno oceniać parę terrorystów, którym towarzyszyliśmy w atakach, bo ich rola ograniczała się wyłącznie do uciekania, biegania i strzelania, ale i Kasab, gdy został bez swojego towarzysza, pokazał prawdziwą twarz mordercy. Z jakim zapamiętaniem opowiadał komisarzowi o dżihadzie, swojej religii, wierze w Boga i jaka nagroda czeka na niego po śmierci po zabiciu wszystkich tych niewiernych. Włosy się jeżyły na karku. Czy w scenie w kostnicy cokolwiek zrozumiał? Jego zachowanie podczas prowadzenia na powieszenie też mocno niejednoznaczne. Niezły w tej roli Sanjeev Jaiswal oraz Sadh Orhan.

Terroryzm po tych ośmiu latach to wciąż aktualny temat i aż ciężko uwierzyć, że naprawdę istnieją ludzie po takim praniu mózgu, którzy mogą chcieć zabijać całkowicie niewinnych ludzi, w tym kobiety i dzieci w imię wymyślonych ideałów, chorych zasad, wiary w Boga i otrzymania zapłaty w niebie. Żadna religia nie powinna przesłonić racjonalnego myślenia, zwykłej empatii i ludzkiej miłości do bliźniego. W takich momentach dobrze mi z tym, że nie wierzę i nie przeszkadza mi to w byciu dobrym człowiekiem.

Realizacji chyba nie można nic zarzucić. Było zwięźle i na temat, bez zbędnego upiększania i heroizacji tych wydarzeń, bez patosu - suche fakty i ukazanie pracy policji, która robiła wszystko, aby zatrzymać terrorystów.

Jak można się łatwo domyśleć muzyka była jedynie w tle. W filmie pojawiła się tylko jedna, krótka piosenka ze słowami śpiewana przez Sukhwindera Singha - Maula Maula, ale za to wyjątkowo dosadna i mocna instrumentalnie. Na instrumentale nie zwracałam nawet uwagi, zresztą nie było ich chyba zbyt wiele. Cisza mówiła więcej niż jakakolwiek muzyka.

 

Od tych ataków minęło już ponad osiem lat. Niewiele pamiętam z ówczesnych doniesień, zatem dobrze było mi obejrzeć te wydarzenia skondensowane w dwugodzinny film. Ciężko powiedzieć czy to dobry, czy zły film. Najważniejsze było szczere ukazanie tamtych chwil zarówno w hołdzie dla zmarłych, rannych oraz wszystkich świadków, jak i przestroga wyjaśniająca jak niebezpiecznym zjawiskiem jest terroryzm.

Chaand Kaa Tukdaa (1994)
Shyam (Salman Khan) jest milionerem mieszkającym w Londynie. Postanawia spełnić życzenie zmarłej matki o pomszczeniu śmierci jego ojca oraz znaleźć Hinduskę piękną jak księżyc, aby wziąć ją za żonę. Na miejscu może liczyć na starego przyjaciela ojca (Anupam Kher) oraz poznaje piękną Radhę (Sridevi). Nie spodziewa się jednak, że jest celem spisku, w którym Hasmukh razem z synem i wspólnikiem chce za pomocą Radhy odebrać mu cały majątek.

Kocham oldskule i całe szaleństwo, które się z tym wiąże, ale ta historia była taka idiotyczna. Zresztą nie spodziewałam się niczego innego, bo reżyser - Saawan Kumar, to dokładnie ten sam, który jest odpowiedzialny za Saawan... The Love Season, Salmana mającego wizje przyszłości i indyjskiego Goszcza. A to był podobny poziom absurdu, co tutaj.

Przede wszystkim ciężko było odnaleźć się w retrospekcjach, które niby wynikały z akcji i poprzedniej sceny, ale i tak wyglądały jak wyciągnięte z kosmosu. Wraz z kolejnymi informacjami kompletnie zgubiłam się w początkach znajomości Shyama z Radhą. Skoro ona od początku miała go zauroczyć, aby uratować matkę i siostrę, to dlaczego zgrywała taką niedostępną? Wiedziała, że to on i nie chciała dopuścić, żeby się w niej nie zakochał, a ona nie musiała zrobić tego, co jej przykazał Hasmukh? Mogli chociaż powiedzieć, że pokazał jej jego zdjęcie, wtedy wszystko byłoby jasne, a tak totalnie nie rozumiem jej początkowego zachowania. Dość powiedzieć, że główna bohaterka odezwała się własnym głosem dopiero po 45 minutach filmu. :P W momencie, gdy Shyam wyznawał jej swoje uczucia to już go kochała czy tylko udawała, aby doszło do małżeństwa? Jeśli udawała to, w którym momencie się zakochała? Od nieprzystępności do miłości doszło dosłownie w  kilka scen. Skąd w ogóle pewność Hasmukha, że Shyam na pewno zakocha się właśnie w niej? W momencie wejścia niby sobowtóra Shyama doznałam mindfucka i zaczęłam krzyczeć: 'ALE O CO TU W OGÓLE CHODZI?', a Shatrughan Sinha grający Shatrugana Singę vel. Zevago w finale za to doprowadził mnie do głupawki.
Ten film to jedna wielka niezamierzona komedia. Ja już nawet nie próbuję rozebrać fabuły na części pierwsze, bo boję się, do czego jeszcze mogę dojść.

I te postaci takie papierowe. Shyam zakochuje się w pierwszej lepszej dziewczynie, która zdołała go zauroczyć, Radha na początku irytuje swoją zawziętością, potem nie robi nic innego oprócz tańca, trio Hasmukh - Rakesh - Sohan Singh doprowadza do szału, a wątek z Babu, który szuka mężów dla swoich trzech brzydkich córek w ogóle nadaje się tylko do kosza.

Lubię Salmana, nie grał tu kretyna, więc naprawdę dało się obejrzeć bez strat w ludziach. Shyam miał momenty, które Salman potem ciągle wykorzystywał w swoich komediowych rolach, ale niewiele. Ogólnie był dosyć stonowany, spokojny, na koniec żądny zemsty, więc jak na Salmana to przyzwoicie zagrana rola.
Sridevi uwielbiam, wciąż odkrywam jej oldskulowe wcielenia i zachwycam się z przyjemnością. Radha to niestety mało wymagająca i charyzmatyczna postać, ale czuć charakterystyczny rys Sridevi. Podobała mi się. No i oczywiście plus dla twórców za imię głównej bohaterki! :>
Szkoda, że Salman i Sridevi to duet totalnie pozbawiony chemii i iskier, raczej jak dobrzy kumple, ale sympatyczni razem. Sridevi jednak najlepiej grała z Anilem.

Anupam, o dziwo, mocno działał mi na nerwy. Zupełnie nie przekonał mnie jego wizerunek w peruce i okularach oraz dwoista natura Hasmukha. Jako oldskulowy czarny charakter zdecydowanie bardziej podobał mi się w Roop Ki Rani Choron Ka Raja, również ze Sridevi, i jego kultowa kwestia 'Shaitan ki kasam!' Chociaż przyznam, że dałam się na początku podejść i nie myślałam, że będzie złą postacią.

Dawno nie dostałam takiej piosenkowej zalewy, chyba się odzwyczaiłam. Gdy po godzinie były już cztery, a potem w krótkim czasie pojawiła się kolejna zaczęłam tylko przewracać oczami i 'Znowuuu?!' Najbardziej rozbawił mnie Salman w białym sweterku w czarne grochy. :D
W pewnym momencie piosenki całkowicie zlały mi się w jedno, ale I Am Very Very Sorry jest świetne! Rytmiczne, zabawne, a aktorzy świetnie się bawią. Żałuję tylko, że nie miałam tłumaczenia piosenek, połowy musiałam się domyślać, ale akurat ten cały refren był łatwy do zrozumienia.
Podobało mi się również Aajaa Deewane, Aaj Radha Ko Shayam Yaad Aa Gaya i tytułowa. Duże wrażenie zrobiły na mnie także solówki Sridevi z retrospekcji. Jest świetna w każdym rodzaju tańca: zarówno tradycyjnym, jak i współczesnym.


Chaand Kaa Tukdaa jakoś broni się swoją oldskulową formą, osobami Salmana i Sridevi, którzy dzielnie dźwigali fabułę na swoich barkach i sympatyczną muzyką (chociaż zdecydowanie w zbyt dużej ilości), ale radzę jednak omijać filmy Saawana Kumara. Dobra historia to jednak priorytet, a absurd goni tu absurd.

Matrubhoomi - A Nation Without Women (2003)
W pewnej indyjskiej wiosce nie pozostaje żadna kobieta. Ram Charan (Sudhir Pandey) za pomocą kapłana (Piyush Mishra) poszukuje żony dla swoich synów. Okazuje się, że w przebraniu mężczyzny mieszka jednak jedna dziewczyna - Kalki (Tulip Joshi). Zostaje sprzedana przez ojca i wydana za mąż za... pięciu braci. Rozpoczyna się jej koszmar ciągłego poniżania i gwałtu przez mężów i teścia.

Film porusza ważny temat dyskryminacji kobiecej płci właściwie już od urodzenia. Sam początek wiele mówi. Obserwujemy rodzącą kobietę i czekającego mężczyznę, który modli się o syna. Gdy noworodkiem okazuje się dziewczynka, zostaje po prostu utopiona w mleku. I kolejne, w których mężczyzna przebiera się za kobietę ku radości niespełnionych mężczyzn, jednego z nich, który pod osłoną nocy wybiera się do krowy, całą grupę, która w samotności zbiera się, żeby pooglądać film erotyczny.

Oglądając ten film, nie mogłam pojąć jak coś takiego może się w ogóle wydarzyć. Każda kolejna scena jest coraz bardziej przerażająca, a tragedia Kalki niewyobrażalna. Gdy myśli, że nic gorszego nie może ją spotkać, spada na nią kolejny i kolejny cios - znikąd żadnej nadziei.
Ileż ta dziewczyna musiała znieść. Scena, w której po ślubie bracia umawiają się, który będzie ją miał którego dnia i ojciec domagający się swoich praw, a następnie cała sekwencja mijających dni i tylko zmieniających się ludzi wchodzących do pokoju jest straszna. Iskierka nadziei to Sooraj, który jako jedyny nie zachowuje się jak napalony samiec, ale jest czuły, delikatny i zdobywa jej serce miłością, a nie przemocą. Urocze były ich sceny, takie normalne, zwyczajne dwójki zakochanych. Ale i to szybko się skończyło, gdy reszta rodziny odkryła, co się dzieje i po prostu pozbyła się problemu. Gdy wydaje się, że pomoże przynajmniej ojciec Kalki - okazuje się tak zachłyśnięty pieniędzmi i bogactwem, że nie interesuje go już los córki. Raghu, nastoletni pomocnik w domu, również nie jest w stanie pomóc jej uciec. A potem jest tylko gorzej i gorzej.

Brawa dla Tulip Joshi, jedynej kobiety w całym filmie. Stonowana, cierpiąca w ciszy, ale ile bólu było widać w jej oczach. Podobał mi się również Sushant Singh jako Sooraj, męska ostoja normalności. Szkoda, że tak szybko pożegnał się z życiem.

Oprócz krótkiego występu Pinky na początku, muzyka jest jedynie instrumentalna. Szukałam jakiegoś trailera, ale nawet tego poskąpiono. Zatem do zobaczenia pierwsza scena filmu, z zabójstwem dziecka tylko dlatego, że jest dziewczynką.


Całość jest mocno minimalistyczna i uboga w dialogi. Sceny są krótkie, ale dosadne w treść. Zresztą trwa tylko półtorej godziny, ale niesie za sobą mocny ładunek emocjonalny i nie pozostawia obojętnym. We mnie nadal siedzi i chyba szybko o nim nie zapomnę.

Ae Dil Hai Mushkil (2016)
Ayan (Ranbir Kapoor) i Alizeh (Anushka Sharma) poznają się na imprezie w Londynie. Mimo jego chęci do niczego między nimi nie dochodzi, ale oboje zaprzyjaźniają się. Łączy ich bogactwo rodziców, nutka szaleństwa i miłość do klasyków Bollywood. Niedługo później rozstają się z partnerami, którzy razem zdradzili ich na dyskotece, i wyjeżdżają do Paryża. Tam Alizeh znów spotyka Aliego (Fawad Khan), dawną miłość i wraca do niego. Zakochany w niej i zrozpaczony Ayan wdaje się w romans z piękną rozwódką i poetką - Sabą (Aishwarya Rai).

Jestem chyba dość powszechnie znana z tego, że nie lubię 'komercyjniaków', a na filmy Karana czy Farah Khan reaguję alergicznie. Spróbujcie puścić mi K3G, KKHH, KANK, a ucieknę z krzykiem. Jak ogólnie kocham romanse i melodramaty, tak te w wykonaniu Karana strasznie mnie mierzą. Nie mogę przestać zgrzytać zębami od nadmiaru dramy i kolejnego udziału Kajol. Tu obyło się bez niej, dramatu przez ostatnie półtorej godziny aż nadto, czego było dla mnie za dużo, ale jestem zadowolona z seansu. Pierwsza godzina z szaloną Alizeh i płaczliwym Ayanem była fantastyczna, potem za dużo dramy, ale podobało mi się, nie zostawił mnie obojętną. Razem z przyjaciółką mocno przeżywałyśmy i dyskutowałyśmy o zachowaniu Alizeh, chciałam mocno przytulić Ayana, nie oglądałyśmy w ciszy.

Ogólnie po trailerach i zapowiedziach, które dość bacznie śledziłam, miałam trochę inne wyobrażenie fabuły, które się nie sprawdziło. Sama nie wiem czy historia, którą dostałam mnie satysfakcjonuje. Na pewno to coś innego, coś innego ze strony Karana, który chyba w końcu wydoroślał i zaproponował równie dojrzałą historię. Nie o miłości, która zawsze kończyła się u niego happy endem, ale przede wszystkim o miłości jednostronnej, nieodwzajemnionej do samego końca, cierpieniu, jakie to za sobą niesie oraz wielkiej przyjaźni. Za to wielki plus! Niby stary, dobry dla wielu Karan, ale jednak inny, lepszy i dojrzalszy.

Dawno nie widziałam tak świetnie skonstruowanej postaci jak Ayan. Facet wielbicielem Bollywood? Nieumiejący się przytulać i całować? Płaczący w każdej kryzysowej sytuacji? Przeżywający rozstanie z kretynką Lisą jakby to był koniec świata? W końcu nie żaden przepakowany hiroł, który nie ma żadnych emocji, ale empatyczny i wrażliwy mężczyzna, tak bardzo łaknący miłości Alizeh. Podobała mi się konsekwencja w budowaniu jego postaci, cały czas był taki sam. W sumie jego napady płaczu mocno mnie bawiły, bo Ranbir robił to w przekomiczny sposób, ale z drugiej łamały mi serce. Scena, w której płacze na ulicy i w taksówce po rozstaniu z Lisą oraz potem, gdy zanosi się płaczem zamknięty w łazience po poznaniu prawdy o chorobie Alizeh - rewelacyjne! W ogóle ochrzciłyśmy go mianem 'baba' i coś w tym jest, Alizeh była o wiele bardziej twarda niż on.
Ranbir był fan-tas-ty-czny! Totalnie skradł wszystkim show. Rozbrajał minami, płaczem i cierpieniem Ayana w miłości do Alizeh. Dla mnie to postać tragiczna tego filmu, został niesamowicie skrzywdzony przez obie kobiety, a gdy wydawało się, że wszystko w końcu się dla niego ułoży, gdy dowiedział się o rozstaniu Alizeh i Aliego - runęło jeszcze bardziej niż wcześniej. Gdyby chociaż odwzajemniła jego miłość, pozwoliła się kochać w tych ostatnich miesiącach w taki sposób, w który chciał, a pozostała tylko przyjaźń i nieodwzajemnione uczucie. Strasznie mi szkoda Ayana. Jak w ogóle można było go nie kochać?

Jednak to prawda, że miłość niszczy przyjaźń. Uczucie jakim Ayan obdarzył Alizeh zniszczyło wszystko wokół. Małżeństwo Aliego i Alizeh się rozpadło, Saba zrozumiała, że nigdy z nią nie wygra, a sama Alizeh nigdy go nie pokochała. W sumie Alizeh to irytująca postać, ale cały czas wierna samej sobie. Nigdy nie obiecywała niczego więcej Ayanowi, wprost powiedziała, że Ali jest miłością jej życia, a na koniec do niczego się nie zmuszała, nie chciała kłamać i dawać Ayanowi złudnej nadziei. Przecież i tak był z nią w tych ostatnich miesiącach jako przyjaciel, gdyby go kochała i chciała dać temu szansę to pozwoliłaby zostać mu kochankiem, o co wręcz błagał. A to się nie zdarzyło. Wcześniej powiedziała, że go kocha, ale w inny sposób - w domyśle jako przyjaciela, brata, rodzinę, nie ukochanego. Dziwię się, że nic więcej do niego nie poczuła. To chyba pierwszy taki przypadek w filmach, żeby główna bohaterka ani przez chwilę nie była zakochana w głównym bohaterze. Nie da się jednak ukryć, że w pewnym sensie zniszczyła mu życie, skazała na cierpienie, na wieczną nieodwzajemnioną miłość.
Anushka z każdym kolejnym filmem daje czadu. Myślałam, że Akiry z Jab Tak Hai Jaan nic nie pobije, ale była świetna jako Alizeh. Zarówno w scenach początkowego szaleństwa jak i końcowej choroby. Jej bohaterka wywołuje we mnie mnóstwo sprzecznych emocji, dalej nie wiem co o niej tak naprawdę myślę, taka była niejednoznaczna, a to zasługa jak zwykle niezawodnej Anushki.

Saba tak naprawdę pojawiła się i zniknęła. Myślałam, że będzie to dłuższa rola i większe uczucie Ayana, ale została potraktowana mocno po macoszemu. Szkoda, bo rola rozwódki - poetki miała spory potencjał na rozwinięcie. Zwłaszcza że Aishwarya jak zwykle była przepiękna i czarowała każdym swoim krokiem. Kobieta z klasą, a tu jeszcze bardziej seksowna i zmysłowa niż zazwyczaj.

Na uwagę zasługują również występy specjalne.
Fawada zobaczyłam w końcu po raz pierwszy i zdecydowanie chcę go w głównej roli w dobrym filmie. Te jego przysłowiowe pięć minut było zbyt krótkie na wyrobienie sobie opinii.
Lisa Haydon w swojej króciutkiej, ale jakże zabawnej i zapadającej w pamięć roli była świetna! Dawno się tak nie uśmiałam jak z głupoty i pustości jej bohaterki. Za czym tak bardzo płakał Ayan? :D No i Alizeh, która wykurzyła ją z mieszkania wiązanką filmową!
Miło na krótką chwilę zobaczyć było Alię, no a Shahrukh to jak zwykle klasa sama w sobie. Jego kwiecisto-poetycki dialog z Sabą (I Ayan: 'Wy gadacie tak ze sobą na co dzień?) i słowa, które skierował do Ayana - wyjątkowo piękne i trafne.
I gdzie w ogóle niby była Neha Dhupia?

Muszę wspomnieć o nawiązaniach, bo nie byłabym sobą.
Było ich naprawdę sporo, większość do starszych filmów, jako że Ayan i Alizeh są fanami klasyków, które niestety znam tylko ze słyszenia, ale każde było frajdą. Na początku bardzo rozbawił mnie ich dialog przy poznawaniu swoich imion. Alizeh ma na nazwisko Khan, ale nie jest terrorystą, Ayan udaje, że Rahul 'Naam toh suna hoga', a na koniec idą słynną kwestią z Kuch Kuch Hota Hai '- I don't like jokes. - I don't like you!'. Byłam wtedy już kupiona, a jak jeszcze później wymieniono imię Madhuri to nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. Świetne było też jak parodiowali słynne teledyski łączkowo-górskie z lat 90', a później Alizeh w cienkim sari, a Ayan w kurtce tańczyli po śniegu. I to jemu było zimno! Nareszcie ktoś to w końcu wyśmiał! :D
Tutaj bardzo fajny jukebox niektórych piosenek wykorzystanych w filmie:


Szkoda, że w filmie nie znalazł się wycięty śpiew i taniec Ayana i Alizeh po Paryżu do tytułowej piosenki z An Evening In Paris. Pasowała idealnie, a przy tym była tak uroczo zrealizowana. Na pewno znajdzie się na mojej playliście, bo nie mogę przestać jej śpiewać. Kocham takie klasyki.



Tytułową piosenkę pokochałam od pierwszej nutki, gdy tylko wyszła po raz pierwszy. Absolutnie przepiękna kompozycja. Ciarki, ciarki, ciarki. Głos Arijita jest fenomenalny. To właśnie ona tak bardzo zachęciła mnie do filmu, a w nim samym, już z wizją i znajomością wydarzeń, wypadła jeszcze lepiej. Zdecydowanie mój faworyt z całego soundtracku.
Z całą resztą mam problem, bo niby wszystko brzmi dobrze, ale aż tak mnie nie porywa. Channa Mereya jest za smętne, Bulleya zbyt rockowe, a The Breakup Song brzmi jak gorsza wersja It's Time To Disco z Kal Ho Naa Ho. W czasie seansu przekonałam się do Cutiepie, a teraz chyba zaczęłam chorować na Alizeh, bo w głowie cały czas 'Ali, Ali, Ali, Alizeh. Kahan hai tu? Mere dil mein hain na.'


Jukebox:


Karanie Joharze, gratuluję. Nareszcie zrobiłeś dobry film! I ja cieszę się, że tym razem instynkt mnie nie zawiódł i już po pierwszym takcie tytułowej piosenki wyczułam, że tym razem będzie dobrze.
Teraz mogę być naprawdę zadowolona. Pierwsza godzina, jak już wspominałam, była rewelacyjna. Mnóstwo śmiechu i nawiązań, a tekstu 'Zamknij się! Masz czas!' zdecydowanie będę teraz używać, gdy ktoś będzie się wykręcał innymi obowiązkami. Potem, jak zwykle u Karana, wchodzi drama, i to w dużej ilości, ale tym razem nawet zjadliwa i wciągająca. Warto przede wszystkim dla znakomitego Ranbira i wszystkich jego płaczliwych scen oraz jak zwykle świetnej Anushki i ich przyjacielskiej chemii.
To był naprawdę dobry film na zakończenie 2016 roku. Mam nadzieję, że w 2017 czekają na mnie jeszcze lepsze!