Życie Raja (Ram Charan) wypełnia zakładanie się. Gdy jego rywal nie może przeboleć porażki, proponuje mu kolejny zakład. Jeśli sprawi, że córka gangstera Bellary'ego (Mukesh Rishi) - Chaitra (Tamanna) wyzna mu miłość, wygra pieniądze potrzebne na operację jego ojca. Raj nie spodziewa się, że dziewczyna i jej ojciec są związani z wydarzeniami z przeszłości, w której zginęli jego rodzice.
Ten film chodził za mną już od czasów premiery. Zainteresowałam się nim, bo mocno złapała mnie piosenka Vaana Vaana, a wiadomo jak bardzo kocham wszelkie deszczowe teledyski, samego Ram Charana też. :)
Nie miałam zbyt dużych oczekiwań. Chciałam telugowej jatki i boskiego Ram Charana - dostałam tego aż w nadmiarze. Z całą resztą było średniawo, acz do przełknięcia.
Ogólnie cieszę się, że fabuła nie poszła w stereotypowym kierunku. Wiedziałam, że Chaitra okaże się Ammu, ale spodziewałam się, że zakład będzie na serio i dziewczyna będzie miała focha, że tak się nią zabawił, a tu nie. Mocno mnie zaskoczyło, że Chaitra to wszystko wymyśliła, a James nie okazał się typowym gogusiem, co to się będzie mścił, bo przegrał jakiś idiotyczny zakład.
Fabuła była zręcznie skonstruowana, ale sporo rzeczy szwankowało. Niezmiernie irytowało mnie pojawianie się co rusz kolejnych telugowych panów rozśmieszaczy w występach specjalnych, którzy tak naprawdę nie wnosili nic do tej historii, a zamiast śmieszyć jak zwykle mnie irytowali. Po co w ogóle Telugom te kretyńskie pseudo komediowe wstawki? Nigdy nie zrozumiem indyjskiego poczucia humoru.
Żałowałam również, że Raj i Chaitra nie dostali porządnej historii miłosnej. Te jego trzy kroki do zdobycia jej miłości (wręczenie jej liściku przy ochroniarzach, wejście do domu i porwanie na jeden dzień) były nawet urocze, ale służyły tylko temu, aby dodać jeszcze jedną scenę akcji i bicia tabunu ochroniarzy - głąbów. Nie mieli nawet zwykłych dialogów. Jak już rozmawiali to tylko przekomarzając się i kłócąc. Wszystko zastępowały piosenki, a tego szczerze nie znoszę. Jedyna ładna ich wspólna scena to chyba ta, w której Raj zbiera dla niej białe lilie, a potem gdy oboje zdają sobie sprawę, kim naprawdę dla siebie są. Szkoda, że tak udanie dobrany wizualnie duet nie został dostatecznie wykorzystany.
Niewątpliwym plusem jest oczywiście Ram Charan. Pamiętam go jeszcze z debiutanckiej Chiruthy, a potem Magadheery i już wtedy czułam to coś. Szkoda go na takie gnioty jak Orange (nadal wspominam to jako jeden z największych filmowych koszmarów) i Zanjeer, ale ogólnie daje sobie świetnie radę. Rewelacyjnie się bije, ma urok amanta, a na dodatek fenomenalnie tańczy - wypisz, wymaluj idealny telugowy hiroł. Tutaj nie dano mu zbyt wiele szans do romansowania, ale w całej reszcie patrzyłam na niego z wielką przyjemnością.
Raj nie jest wymagającym bohaterem do zagrania, ale Ram Charan daje mu swój charakterystyczny rys. Trudno mu nie kibicować, gdy walczy o pieniądze na uratowanie ojca, znosi pyskatą Chaitrę, a w finale rozprawia się z winnymi śmierci rodziców.
Na Ram Charana mogę patrzeć zawsze i wszędzie. Oby jeszcze wielu udanych ról i filmów w jego wykonaniu, bo ma potencjał, żeby stać się jeszcze lepszym aktorem.
Lubię Tamannę, ale nie w tak mało wymagających rolach. Na początku pyskata Chaitra mnie irytowała, miała niezłe momenty jak chociażby ten przy zbieraniu lilii i po jej odbiciu przez ludzi 'ojca', ale to zdecydowanie za mało, ginęła przy charyzmatycznym Ram Charanie. Fajnie za to uzupełniali się w piosenkach. Chemia była tylko szkoda, że niewykorzystana.
Mukesh Rishi jako naczelny villain mnie już chyba niczym nie zaskoczy. Strasznie wtórny był jego Bellary, nic nowego w jego wykonaniu. Tak to jest jak daje się zaszufladkować w jednym typie bohaterów. Ale jego skończenie bez ręki w finale wyjątkowo drastyczne.
Panów rozśmieszaczy przemilczam. Po co stracić na nich czas? Naprawdę zamiast nich nie można byłoby rozbudować wątku miłosnego Raja i Chaitry?
Zastrzeżeń za to nie mam do muzyki. Po drugim przesłuchaniu spodobała mi się jeszcze bardziej.
Świetna tytułowa z występem specjalnym Lisy Haydon, Dillaku Dillaku (Czy tylko mnie śmieszyły te pelerynki Ram Charana? Zwłaszcza czerwona przywiodła mi na myśl Spidermena :D), Singareni Undi (Te częstochowskie rymy cherry - worry :D), romantyczne Oka Paadam (Już wiem z czym kojarzy mi się ta melodia. Nie brzmi trochę jak Poyum Poyum z Settai?) i moje ukochane deszczowe Vaana Vaana (Ależ Ram Charan tam wygląda <3).
Naprawdę udany soundtrack, wyjątkowo wszystko mi się podobało.
Jukebox wraz z teledyskami:
Film zdecydowanie podciągnął Ram Charan (Jak się bije! Jak tańczy! Jak patrzy z mordem w oczach! <3) i świetna muzyka. Dopracowałabym bardziej fabułę, wywaliła panów rozśmieszaczy, rozbudowała wątek miłosny i byłby film idealny. Chyba stęskniłam się za porządnymi maczetowymi telugami, bo mimo kilku irytujących rzeczy i tak seans uznaję za udany.
Welcome To Sajjanpur (2008)
Mahadev (Shreyas Talpade) to mieszkaniec wsi Sajjanpur. Jest wykształcony, ale w mieście po skończeniu college'u nie znalazł żadnej pracy. Służy zatem niepiśmiennym wieśniakom. Otwiera swój stragan w centrum wsi i za opłatę pisze i czyta pisma oraz listy mieszkańców. Poznajemy jego koleżankę z czasów szkolnych Kamlę (Amrita Rao), która od czterech lat nie widziała swojego męża pracującego w Mumbaju, miłość wdowy i lekarza oraz bój lokalnego postrachu z eunuchem o przewodnictwo w Sajjanpur.
Trochę źle mi się ten film oglądało, bo nie miałam zbyt dużo czasu, zaliczałam go po kawałku, a zdecydowanie najlepiej byłoby zasiąść do niego za jednym zamachem. Uciekło mi trochę szczegółów, ale przyznam, że to był naprawdę sympatyczny seans. To taka ciepła historia, zżyłam się z jej bohaterami i w pewnym momencie poczułam jak mieszkanka Sajjanpur, którą również dotyczą wszystkie problemy wsi.
Welcome To Sajjanpur zachwyca przede wszystkim swoją prostotą. Opowiada o zwykłych mieszkańcach, którzy nie potrafią pisać ani czytać i zmagają się z własnymi problemami oraz Mahadevie, który swoją umiejętnością pomaga im w codziennym funkcjonowaniu. Jego ubogi stolik, krzesło i atrament przypominają trochę mały gabinet psychologa, w którym staje się nagle częścią ludzkich historii, nadając im właściwy bieg dzięki słowom, które pisze. Mimo że niektórzy klienci wychwalają go pod niebiosa, dziękując bogom za załatwienie sprawy, on sam do końca pozostaje skromny.
W ogóle Mahadev to cudowna postać. Na początku miałam co do niego małe wątpliwości, wydawało mi się, że postępuje źle w stosunku do Kamli i jej męża, tak mącąc w listach, ale okazał się naprawdę uczciwym i sprawiedliwym mężczyzną. Nie każdy potrafiłby dla szczęścia mężatki i kobiety, którą kocha, dać ziemię pod hipotekę, powstrzymując Bansiego od pochopnej decyzji o operacji, aby zdobyć pieniądze. Zrobił to zupełnie bezinteresownie, nie szukał poklasku, nie powiedział nic ani Kamli, ani Bansiemu, a sam został ze złamanym sercem.
To też jego wielka zaleta, że został pokazany bardzo ludzko. Wahał się, kogo poprzeć w lokalnych wyborach chociaż dobrze wiedział, że to głos na Munni będzie słusznym, pomagał przyjacielowi, irytującej matce pechowej dziewczyny, którą chciała wydać za psa, miał wielką cierpliwość do zrzędliwej matki, a także wiele czasu poświęcił Kamli, aby poprawić jej stosunki z mężem.
Uwielbiam Shreyasa Talpade, bo to niedoceniany, ale bardzo wszechstronny aktor. Znany najbardziej z ról komediowych w Apna Sapna Money Money, Om Shanti Om, Paying Guests (ach, ta pamiętna przebieranka za Karishmę!), ale świetnie radzi sobie również z bardziej stonowanymi postaciami jak w horrorze Click czy z omawianym tu Mahadevem. Jego osławiony i doceniony debiut w Iqbal jeszcze przede mną.
Zdecydowanie to jego film, jest tu gwiazdą i oglądałam go z wielką przyjemnością.
Szybko spotykam się znów z Amritą po koszmarku jakim był Love U... Mr. Kalakaar! i dobrze wiedzieć, że to nie jest aż tak średnia aktorka za jaką ją mam. Tutaj było zdecydowanie lepiej, bo i zahukana i samotna Kamli w wieśniaczych sari mieszkająca z teściową, psem i czekająca cztery lata na powrót męża to zdecydowanie lepszy materiał do grania. Nie było to nic specjalnego, ale przynajmniej nie robiła z siebie idiotki. Była stonowana, kryła twarz za rąbkiem sari i tęskniła za Bansim, jednocześnie szczerze przyjmując pomoc i czułość Mahadeva. Moją ulubioną aktorką jednak nie zostanie, na dłuższą metę jest mocno irytująca.
Oprócz świetnego Shreyasa warto również zwrócić uwagę na interesujący drugi plan. Najbardziej zaciekawił mnie duet Shobhy i Ram Kumara, a tu potraktowano go tak po macoszemu. Temat wdów w Indiach to w ogóle opowieść na oddzielną historię, dlatego byłam zaintrygowana jak potoczy się jej miłość z Ram Kumarem, a tu nie dość, że tak szybko ją ucięto po scenie, w której lekarz opowiadał Mahadevowi swoją ucieczkę przed teściem Shobhy i jak pozwolił mu na małżeństwo z nią to potem ta dziwna końcówka i scena z samobójstwem.
Zresztą zakończenie filmu mnie jednak trochę zawiodło. Z jednej strony twórcy optymistycznie pokazali dalszą przyszłość Mahadeva, w której został pisarzem, wydał książkę o losach swoich i mieszkańców Sajjanpur, pogodził się z utratą Kamli i ożenił z Bindiyą, ale po co te zmiany w historii? Zdecydowanie bardziej wolałam wydarzenia z właściwej akcji filmu czyli śmierć Munni i perspektywę ślubu Ram Kumara z Shobhą, a potem okazało się, że Mahadev zamienił w nich zakończenia. Samobójstwo zakochanych i szczęśliwe rządy Munni jakoś stanęły mi kością w gardle.
I dlaczego było tak mało Divyi Dutty? Jej filmowej matki było więcej niż samej Divyi!
No i nie spoilerujcie sobie, kto zagrał Bansiego! Ja nie wiedziałam, dlatego przez cały film zastanawiałam się, czy się pojawi, a jeśli tak to kto się w niego wcieli, a tu zafundowano mi taką miłą niespodziankę. Pysznie było go znów zobaczyć na ekranie!
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o nawiązaniach.
Jako że Welcome To Sajjanpur wyszedł w roku 2008 pojawiały się plakaty filmów z roku poprzedniego, mianowicie Chak De! India, 36 China Town i Good Boy, Bad Boy.
Twórcy zaplusowali sobie u mnie za to najbardziej w scenie, w której Mahadev oglądał film w telewizji. Ten mój uśmiech na widok Madhuri! Okazało się, że ogląda Saajan (1991) i piosenkę Dekha Hai Pehli Baar, w której partneruje jej równie młodziutki i chudziutki Salman Khan.
Już od dawna wiadomo, że Madhuri jest wszędzie. :D
Muzyka przewijała się gdzieś w tle i w sumie mogłoby jej nie być, film by niczego nie stracił.
Podobało mi się Sita Ram jako motyw przewodni, a zwłaszcza dźwięk dzwonka z roweru, a także romantyczne Ek Meetha Marz Dene par Mahadev - Kamli i Ram Kumar - Shobha.
Dziwi mnie tylko, dlaczego w filmie zrezygnowano z piosenki Dildara. Po YT krąży 30-sekundowy urywek, pełnego teledysku nigdzie nie ma, a to udana kompozycja i to jeszcze z głosami Sonu Nigama i Sunidhi Chauhan.
Miło po telugowej rąbance w Rachchy przenieść się w inny, trochę bardziej realny, świat. Ujęła mnie wiejska społeczność Sajjanpur, ich problemy i gdybym tylko znała hindi z chęcią pomagałabym Mahadevowi w pisaniu i czytaniu kolejnych listów.
Po prostu dobry film, przyjemnie spędziłam czas, a dla Shreyasa zawsze warto.
Policegiri (2013)
DCP Rudra Aditya Devraj (Sanjay Dutt) zostaje przeniesiony na kolejny posterunek policji. W mieście panuje przestępczość i korupcja, której przewodzi lokalny gangster i polityk Nagori Subramaniam (Prakash Raj). Rudra na własny sposób chce przywrócić porządek.
Jakie to było dramatycznie słaaabe. Uwielbiam typowo hirołsowskie filmy, ale zdecydowanie w wersji południowej. Policegiri oglądało się jak najgorszą parodię, a chyba nie o to chodziło twórcom. Miała być historia na poważnie, a było żenująco.
Przede wszystkim Sanjay jako hiroł. Oczy krwawiły. To dobry aktor, po przejściach, ale nadal potrafi grać. Niech nie bierze się jednak do takich ról! Wyglądał komicznie, gdy rozwalał wszystkich jedną ręką, a po jego stąpnięciu samochody wybuchały i wystrzeliwały w powietrze. Wiek i tusza już nie te, był po prostu niewiarygodny. W pewnym momencie wszystkie jego walki skutkowały przewracaniem oczami i uśmiechem politowania. Nie, po prostu nie.
Sama postać Rudry była ciekawa, bo pomimo bycia policjantem, nie brzydził się łapówkami i dogadywaniem z przestępcą, ale nie dość, że sceny rozprawiania się ze złymi były karykaturalne to jeszcze wciskali mu w usta patetyczno-filozoficzne gadki, których nie dało się znieść.
Mam nadzieję, że Sanjay zapomniał już o tej roli i nigdy nie przyjmie podobnej. Straszne.
Prachi Desai... Tak, mogłoby jej w tym filmie w ogóle nie być. Bez wątku romansowego i tak by się pewnie nie obyło, ale dlaczego wyglądał on w taki pociachany i bez sensu sposób? Seher nie wniosła nic do fabuły, nic sobą nie zaprezentowała, miłość z Rudrą rozwinęła się nie wiadomo gdzie i kiedy, żeby chociaż Nagori na koniec ją porwał, próbował coś jej zrobić, żeby pójść na totalną wojnę z Rudrą - gdzie tam. Mam nadzieję, że Prachi też już zapomniała o tym filmie.
W ogóle osoba odpowiedzialna za casting, która wymyśliła sparowanie Sanjaya i Prachi zasługuje na oddzielną nagrodę. Ona wyglądała na jego córkę, a nie ukochaną! Straaaszne.
Jedynym światełkiem w Policegiri był jak zwykle niezawodny Prakash Raj. Zawsze patrzę na niego z wielką przyjemnością, bo to doskonały aktor, ale wydaje mi się, że nie ma już co wyciągnąć z grania ciągle tak samo złych przestępców, gangsterów czy polityków. Nadal jest dobry, ale chyba to nie to, co kiedyś. Niemniej, przynajmniej on jakoś ciągnął ten film, a te ciągłe sceny z graniem na instrumentach były świetne! W pewnym momencie czekałam już tylko na nie, wiedząc, że nic ciekawszego już się nie wydarzy.
Jaka muzyka? Nie pamiętam nawet jednej nuty, a teledysk do Tirat Meri Tu wyglądał jakby Rohit Shetty zaczerpnął z niego później inspirację do komputerowego tła Geruy z Dilwale. Gwałt na uszach i oczach.
Jedyne na co da się patrzeć to teledysk do Jhoom Barabar Jhoom, ale to tylko dlatego, że Prakash próbuje tam wywijać. Ach, ta oszczędna choreografia, żeby tylko nie pokazać, że panowie nie umieją tańczyć. :D
Niech przemówi również fakt, że ostatnie pół godziny praktycznie w całości przespałam. Nie dość, że byłam zmęczona dniem to jeszcze film okazał się denną szmirą, powodującą natychmiastowy sen. Finał pamiętam jak przez mgłę.
Nigdy więcej nie przypominajcie mi o tym filmie. Udawajmy, że nigdy go nie widziałam. I tylko Prakasha żal...
Welcome To Sajjanpur (2008)
Mahadev (Shreyas Talpade) to mieszkaniec wsi Sajjanpur. Jest wykształcony, ale w mieście po skończeniu college'u nie znalazł żadnej pracy. Służy zatem niepiśmiennym wieśniakom. Otwiera swój stragan w centrum wsi i za opłatę pisze i czyta pisma oraz listy mieszkańców. Poznajemy jego koleżankę z czasów szkolnych Kamlę (Amrita Rao), która od czterech lat nie widziała swojego męża pracującego w Mumbaju, miłość wdowy i lekarza oraz bój lokalnego postrachu z eunuchem o przewodnictwo w Sajjanpur.
Trochę źle mi się ten film oglądało, bo nie miałam zbyt dużo czasu, zaliczałam go po kawałku, a zdecydowanie najlepiej byłoby zasiąść do niego za jednym zamachem. Uciekło mi trochę szczegółów, ale przyznam, że to był naprawdę sympatyczny seans. To taka ciepła historia, zżyłam się z jej bohaterami i w pewnym momencie poczułam jak mieszkanka Sajjanpur, którą również dotyczą wszystkie problemy wsi.
Welcome To Sajjanpur zachwyca przede wszystkim swoją prostotą. Opowiada o zwykłych mieszkańcach, którzy nie potrafią pisać ani czytać i zmagają się z własnymi problemami oraz Mahadevie, który swoją umiejętnością pomaga im w codziennym funkcjonowaniu. Jego ubogi stolik, krzesło i atrament przypominają trochę mały gabinet psychologa, w którym staje się nagle częścią ludzkich historii, nadając im właściwy bieg dzięki słowom, które pisze. Mimo że niektórzy klienci wychwalają go pod niebiosa, dziękując bogom za załatwienie sprawy, on sam do końca pozostaje skromny.
W ogóle Mahadev to cudowna postać. Na początku miałam co do niego małe wątpliwości, wydawało mi się, że postępuje źle w stosunku do Kamli i jej męża, tak mącąc w listach, ale okazał się naprawdę uczciwym i sprawiedliwym mężczyzną. Nie każdy potrafiłby dla szczęścia mężatki i kobiety, którą kocha, dać ziemię pod hipotekę, powstrzymując Bansiego od pochopnej decyzji o operacji, aby zdobyć pieniądze. Zrobił to zupełnie bezinteresownie, nie szukał poklasku, nie powiedział nic ani Kamli, ani Bansiemu, a sam został ze złamanym sercem.
To też jego wielka zaleta, że został pokazany bardzo ludzko. Wahał się, kogo poprzeć w lokalnych wyborach chociaż dobrze wiedział, że to głos na Munni będzie słusznym, pomagał przyjacielowi, irytującej matce pechowej dziewczyny, którą chciała wydać za psa, miał wielką cierpliwość do zrzędliwej matki, a także wiele czasu poświęcił Kamli, aby poprawić jej stosunki z mężem.
Uwielbiam Shreyasa Talpade, bo to niedoceniany, ale bardzo wszechstronny aktor. Znany najbardziej z ról komediowych w Apna Sapna Money Money, Om Shanti Om, Paying Guests (ach, ta pamiętna przebieranka za Karishmę!), ale świetnie radzi sobie również z bardziej stonowanymi postaciami jak w horrorze Click czy z omawianym tu Mahadevem. Jego osławiony i doceniony debiut w Iqbal jeszcze przede mną.
Zdecydowanie to jego film, jest tu gwiazdą i oglądałam go z wielką przyjemnością.
Szybko spotykam się znów z Amritą po koszmarku jakim był Love U... Mr. Kalakaar! i dobrze wiedzieć, że to nie jest aż tak średnia aktorka za jaką ją mam. Tutaj było zdecydowanie lepiej, bo i zahukana i samotna Kamli w wieśniaczych sari mieszkająca z teściową, psem i czekająca cztery lata na powrót męża to zdecydowanie lepszy materiał do grania. Nie było to nic specjalnego, ale przynajmniej nie robiła z siebie idiotki. Była stonowana, kryła twarz za rąbkiem sari i tęskniła za Bansim, jednocześnie szczerze przyjmując pomoc i czułość Mahadeva. Moją ulubioną aktorką jednak nie zostanie, na dłuższą metę jest mocno irytująca.
Oprócz świetnego Shreyasa warto również zwrócić uwagę na interesujący drugi plan. Najbardziej zaciekawił mnie duet Shobhy i Ram Kumara, a tu potraktowano go tak po macoszemu. Temat wdów w Indiach to w ogóle opowieść na oddzielną historię, dlatego byłam zaintrygowana jak potoczy się jej miłość z Ram Kumarem, a tu nie dość, że tak szybko ją ucięto po scenie, w której lekarz opowiadał Mahadevowi swoją ucieczkę przed teściem Shobhy i jak pozwolił mu na małżeństwo z nią to potem ta dziwna końcówka i scena z samobójstwem.
Zresztą zakończenie filmu mnie jednak trochę zawiodło. Z jednej strony twórcy optymistycznie pokazali dalszą przyszłość Mahadeva, w której został pisarzem, wydał książkę o losach swoich i mieszkańców Sajjanpur, pogodził się z utratą Kamli i ożenił z Bindiyą, ale po co te zmiany w historii? Zdecydowanie bardziej wolałam wydarzenia z właściwej akcji filmu czyli śmierć Munni i perspektywę ślubu Ram Kumara z Shobhą, a potem okazało się, że Mahadev zamienił w nich zakończenia. Samobójstwo zakochanych i szczęśliwe rządy Munni jakoś stanęły mi kością w gardle.
I dlaczego było tak mało Divyi Dutty? Jej filmowej matki było więcej niż samej Divyi!
No i nie spoilerujcie sobie, kto zagrał Bansiego! Ja nie wiedziałam, dlatego przez cały film zastanawiałam się, czy się pojawi, a jeśli tak to kto się w niego wcieli, a tu zafundowano mi taką miłą niespodziankę. Pysznie było go znów zobaczyć na ekranie!
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o nawiązaniach.
Jako że Welcome To Sajjanpur wyszedł w roku 2008 pojawiały się plakaty filmów z roku poprzedniego, mianowicie Chak De! India, 36 China Town i Good Boy, Bad Boy.
Twórcy zaplusowali sobie u mnie za to najbardziej w scenie, w której Mahadev oglądał film w telewizji. Ten mój uśmiech na widok Madhuri! Okazało się, że ogląda Saajan (1991) i piosenkę Dekha Hai Pehli Baar, w której partneruje jej równie młodziutki i chudziutki Salman Khan.
Już od dawna wiadomo, że Madhuri jest wszędzie. :D
Muzyka przewijała się gdzieś w tle i w sumie mogłoby jej nie być, film by niczego nie stracił.
Podobało mi się Sita Ram jako motyw przewodni, a zwłaszcza dźwięk dzwonka z roweru, a także romantyczne Ek Meetha Marz Dene par Mahadev - Kamli i Ram Kumar - Shobha.
Dziwi mnie tylko, dlaczego w filmie zrezygnowano z piosenki Dildara. Po YT krąży 30-sekundowy urywek, pełnego teledysku nigdzie nie ma, a to udana kompozycja i to jeszcze z głosami Sonu Nigama i Sunidhi Chauhan.
Miło po telugowej rąbance w Rachchy przenieść się w inny, trochę bardziej realny, świat. Ujęła mnie wiejska społeczność Sajjanpur, ich problemy i gdybym tylko znała hindi z chęcią pomagałabym Mahadevowi w pisaniu i czytaniu kolejnych listów.
Po prostu dobry film, przyjemnie spędziłam czas, a dla Shreyasa zawsze warto.
Policegiri (2013)
DCP Rudra Aditya Devraj (Sanjay Dutt) zostaje przeniesiony na kolejny posterunek policji. W mieście panuje przestępczość i korupcja, której przewodzi lokalny gangster i polityk Nagori Subramaniam (Prakash Raj). Rudra na własny sposób chce przywrócić porządek.
Jakie to było dramatycznie słaaabe. Uwielbiam typowo hirołsowskie filmy, ale zdecydowanie w wersji południowej. Policegiri oglądało się jak najgorszą parodię, a chyba nie o to chodziło twórcom. Miała być historia na poważnie, a było żenująco.
Przede wszystkim Sanjay jako hiroł. Oczy krwawiły. To dobry aktor, po przejściach, ale nadal potrafi grać. Niech nie bierze się jednak do takich ról! Wyglądał komicznie, gdy rozwalał wszystkich jedną ręką, a po jego stąpnięciu samochody wybuchały i wystrzeliwały w powietrze. Wiek i tusza już nie te, był po prostu niewiarygodny. W pewnym momencie wszystkie jego walki skutkowały przewracaniem oczami i uśmiechem politowania. Nie, po prostu nie.
Sama postać Rudry była ciekawa, bo pomimo bycia policjantem, nie brzydził się łapówkami i dogadywaniem z przestępcą, ale nie dość, że sceny rozprawiania się ze złymi były karykaturalne to jeszcze wciskali mu w usta patetyczno-filozoficzne gadki, których nie dało się znieść.
Mam nadzieję, że Sanjay zapomniał już o tej roli i nigdy nie przyjmie podobnej. Straszne.
Prachi Desai... Tak, mogłoby jej w tym filmie w ogóle nie być. Bez wątku romansowego i tak by się pewnie nie obyło, ale dlaczego wyglądał on w taki pociachany i bez sensu sposób? Seher nie wniosła nic do fabuły, nic sobą nie zaprezentowała, miłość z Rudrą rozwinęła się nie wiadomo gdzie i kiedy, żeby chociaż Nagori na koniec ją porwał, próbował coś jej zrobić, żeby pójść na totalną wojnę z Rudrą - gdzie tam. Mam nadzieję, że Prachi też już zapomniała o tym filmie.
W ogóle osoba odpowiedzialna za casting, która wymyśliła sparowanie Sanjaya i Prachi zasługuje na oddzielną nagrodę. Ona wyglądała na jego córkę, a nie ukochaną! Straaaszne.
Jedynym światełkiem w Policegiri był jak zwykle niezawodny Prakash Raj. Zawsze patrzę na niego z wielką przyjemnością, bo to doskonały aktor, ale wydaje mi się, że nie ma już co wyciągnąć z grania ciągle tak samo złych przestępców, gangsterów czy polityków. Nadal jest dobry, ale chyba to nie to, co kiedyś. Niemniej, przynajmniej on jakoś ciągnął ten film, a te ciągłe sceny z graniem na instrumentach były świetne! W pewnym momencie czekałam już tylko na nie, wiedząc, że nic ciekawszego już się nie wydarzy.
Jaka muzyka? Nie pamiętam nawet jednej nuty, a teledysk do Tirat Meri Tu wyglądał jakby Rohit Shetty zaczerpnął z niego później inspirację do komputerowego tła Geruy z Dilwale. Gwałt na uszach i oczach.
Jedyne na co da się patrzeć to teledysk do Jhoom Barabar Jhoom, ale to tylko dlatego, że Prakash próbuje tam wywijać. Ach, ta oszczędna choreografia, żeby tylko nie pokazać, że panowie nie umieją tańczyć. :D
Niech przemówi również fakt, że ostatnie pół godziny praktycznie w całości przespałam. Nie dość, że byłam zmęczona dniem to jeszcze film okazał się denną szmirą, powodującą natychmiastowy sen. Finał pamiętam jak przez mgłę.
Nigdy więcej nie przypominajcie mi o tym filmie. Udawajmy, że nigdy go nie widziałam. I tylko Prakasha żal...
Oglądałam z wymienionych filmów tylko Rachcha, ale za nic w świecie nie pamiętam, czy mi się podobało. ;/ W ogóle po tytule i obsadzie nic mi do głowy nie przychodziło, czy znam ten film, dopiero teledysk wydał się znajomy, więc oglądać oglądałam. Ale chyba sobie powtórzę, bo tak wstyd nic nie pamiętać. XD No i Wisienkę bardzo lubię, więc nawet jeśli się okaże, że nie pamiętam nic, bo mi się nie podobało, to i tak sobie popodziwiam chociaż jego. ;D
OdpowiedzUsuńRachcha oglądałam już jakiś czas temu i sam film średnio pamiętam. Jedyne co zapadło mi w pamięci to boski Ram Charan, wątek o zakładzie i niesamowity soundtrack - również bardzo mi się podoba. Chyba w najbliższym czasie odświeżę sobie ten film - Rama nigdy za dużo :P
OdpowiedzUsuńPozostałych dwóch produkcji nie oglądałam i chyba raczej nie trafią w mój gust :)
Żadnej z tych produkcji nie widziałam i szczerze mówiąc nie mam pojęcia czy kiedyś, bo którąś z nich sięgnę. Szczerze w to wątpię.
OdpowiedzUsuńNie słyszałam o tych filmach i dzięki Twojej recenzji raczej nigdy nie sięgnę po te produkcje...
OdpowiedzUsuńNie oglądałam zadnej z tych produkcji. Myślę że może kiedyś sięgnę po Rachcha, ale to ze względu na Rama i soundtrack który tyle osób chwali :D Policegirl na pewno nie trafi na "liste" filmów do obejrzenia ;)
OdpowiedzUsuń