poniedziałek, 6 marca 2017

34. Podsumowanie: luty 2017

Cocktail (2012)
Meera (Diana Penty) przyjeżdża do Londynu do swojego męża (Randeep Hooda). Na lotnisku poznaje Gautama (Saif Ali Khan) - urodzonego flirciarza, który chce ją poderwać, ale odmawia mu, mówiąc, że jest mężatką. Okazuje się, że Kunal ożenił się z nią tylko dla jej pieniędzy i nie chce jej znać. Pomocną dłoń wyciąga do niej Veronica (Deepika Padukone), lekkoduch i wieczna imprezowiczka, która pozwala jej zamieszkać w swoim mieszkaniu. Niedługo później Veronica i Gautam zostają parą, ale łączy ich tylko dobra zabawa i seks. W momencie przyjazdu matki Gautama (Dimple Kapadia), która chce, aby syn w końcu się ożenił, mężczyzna przedstawia jako swoją dziewczynę nieśmiałą i indyjską Meerę, a nie zrobioną na zachodnią modłę Veronicę. Para szybko zakochuje się w sobie, gdy Veronica również uświadamia sobie, że kocha Gautama...

Oczekiwałam przyjemnego filmu na wieczorny seans z przyjaciółką, a już dawno nie frustrowałam się tak na żadnym filmie.
Pierwsza część z Gautamem flirciarzem, Veronicą imprezowiczką i nieśmiałą Meerą była jeszcze do przełknięcia, chociaż momentami mocno przynudzała, ale druga od momentu pocałunku Gautama i Meery była po prostu nie do zdzierżenia. Zrobiona na siłę drama, staczanie się Veroniki, jej wypadek i przywiązanie do siebie Gautama były tak żałosne, że naprawdę musiałam mocno walczyć ze sobą, żeby przestać przeklinać i nie wejść do filmu i nie nakopać Veronice.
Cocktail (skąd w ogóle taki tytuł?, przyjaciółka zachodziła w głowę przez cały seans) było niemiłosiernie słabe, a postacie papierowe do bólu.
Gautam to oczywiście urodzony podrywacz, nie przepuszczający żadnej ładnej kobiecie (ten tekst do szefowej czy zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, bo jak nie to może wejść jeszcze raz do pomieszczenia był absolutnie rozwalający :D), który zmienia się dzięki miłości do tej jedynej.
Veronica to typowa laska z Indii, którą nie interesują się rodzice, mieszkając już trochę w zachodnim państwie, całkowicie zapomniała o swojej kulturze, tradycji i zwyczajach, a najważniejsze jest, żeby się nawalić i imprezować. Gdy okaże się, że jej miłość jednak ją olała i woli inną - znowu idzie się nawalić i robi z siebie ofiarę.
A Meera to jeszcze bardziej typowa szara myszka z Indii, którą wystawił facet i nie ma co ze sobą zrobić. Nieśmiała, zahukana w tradycyjnym sari, która nie potrafi pić i nigdy się dobrze nie bawiła, a gdy dochodzi do dramy, w której traci przyjaciółkę i ukochanego - wraca z podkulonym ogonem do domu.
Od skrajności w skrajność, banał goni banał.

Jedyny plus to jak zwykle niezawodny Saif. Bardzo bawiło mnie jego komediowe wcielenie Gautama, jest do tego stworzony! Oczywiście przerysowane do granic, ale Saif dobrze go wyważył. Jako poważny Gautam trochę obniżył loty, bo mocno irytowało mnie, gdy dawał sobą pomiatać i omotać się wokół palca Veroniki, gdy ta ucierpiała w wypadku. Sam Saif jednak dał z siebie wszystko i sprawił, że polubiłam nawet tak durną postać jak Gutlu. A sceny flirtów, przebieranki za wikinga w taktach Sheila Ki Jawani, rozmowy z Meerą na mostku i pierwszego pocałunku z nią (Jak on tam na nią patrzył! I ten ruch palcem po jej ustach, ta atmosfera niepewności, intymności - całkowicie dałam mu się tam oczarować.) były świetne!

Po Dianie Penty wyraźnie widać, że to jej debiutancka rola. Momentami sama nie wiedziałam czy ta nieśmiałość i niepewne spojrzenia należą do jej bohaterki, czy jej samej - kij w tyłku niestety wyczuwalny. Ładna, miło się patrzyło, ale z tak niemrawej bohaterki jak Meera niewiele ciekawego można wycisnąć.

No i 'gwiazda' tego filmu - Deepika. Moja antypatia do niej jest powszechnie znana, ale tu osiągnęła wręcz apogeum. Samą aktorkę można pochwalić, że nie chce dać się zaszufladkować, przyjmuje różnorodne role, ale inna sprawa czy się w nich sprawdza. A jej Veronica, powiedzmy wprost, to wredna suka, która zainteresowała się swoim facetem dopiero wtedy, gdy ten pokochał inną (a przypomnijmy, że od początku ich związek był 'wolny' i nie planowali z tego niczego wielkiego) i zrobiła dramę na cały film, że już jej nie chce, chlejąc na umór, obrażając Meerę, wpadając pod samochód i potem wiążąc Gautama u swojego boku na czas rehabilitacji, żeby poczuł 'wyrzuty sumienia' przez to, co jej zrobił. A na koniec, jak gdyby nigdy nic, nagle się ocknęła, że przecież oboje się kochają, nie może stawać na ich szczęściu, i jeszcze pojechała z nim do Indii w kretyński sposób przeszkadzając im w scenie pogodzenia i powrotu do siebie. Dawno nie miałam ochoty zamordować żadnej bohaterki tak bardzo jak Veroniki. Irytowała mnie w dosłownie każdej scenie, jej fochy były wręcz wzięte z kosmosu. Żeby to jeszcze zagrała jakaś dobra aktorka, a nie dość, że Veronica to postać, którą trudno polubić, to jeszcze Deepika zrobiła wszystko, żebym absolutnie nie znalazła w niej nic, czym mogłaby się obronić. Do tej pory mam kaca jak sobie pomyślę o Deepice i tej roli, ma-sa-kra.

Plusik dla Bomana i Dimple. Przynajmniej oni starali się jakoś ratować ten film, chociaż dostali na to karkołomne zadanie zdecydowanie zbyt mało czasu. No i tak uwielbiam Randeepa, a tu taka krótka i mało znacząca rólka.

No to może chociaż muzyka nie spowodowała u mnie chęci harakiri? Gdzie tam.
Te ciągłe klubowe kawałki pod Veronicę doprowadzały mnie do szału, a na jedyną dobrą piosenkę czekałam do... napisów końcowych. Second Hand Jawani i Saif jako profesor w okularach (mój ci on! <3) okazali się najlepszych lekarstwem na moją frustrację, słucham jej do tej pory. Podobało mi się również smutne i dramatyczne Jugni, ale trwa zdecydowanie za długo, a w filmie jako piosenka w tle ciągnie się niemiłosiernie.


Zamiast dobrej zabawy są 2,5 godziny nudy i nieustającej frustracji. Nawet Saif to za mało, żeby przemęczyć ten film. Naprawdę nie polecam.

Phata Poster Nikhla Hero (2013)
Savitri Rao (Padmini Kolhapure) marzy, aby jej syn został policjantem. Vishwas (Shahid Kapoor) chce jednak być znanym aktorem. Jedzie do Mumbaju, aby spełnić swój sen. Podczas sesji zdjęciowej w stroju policjanta, ktoś zabiera mu ubranie. Zmuszony jest tak wyjść na ulicę, a wtedy spotyka Kajal (Ileana D'Cruz), która bierze go za prawdziwego mundurowego i prosi o pomoc. Wkrótce także matka dowiaduje się, że jej ukochany syn został oficerem policji i składa mu wizytę. Gdy prawda wychodzi na jaw, Savitri trafia do szpitala. Aby zdobyć pieniądze na operację, Vishwas musi współpracować z gangsterem Gundappą (Saurabh Shukla).

Oglądałam ten film przed Ek Villain i Sanam Teri Kasam, z których najpierw powstały recenzje, więc moje wrażenia i wspomnienia z tego seansu trochę się już zatarły. Przede wszystkim Phata Poster Nikhla Hero to jedna wielka komedia, nie ma co oczekiwać tu cudów, to nie jest wybitny film, ale jak na film w swoim gatunku oglądało się go naprawdę nieźle. Pierwsza część ubawiła mnie do łez, co naprawdę nie zdarza się często na indyjskich komediach, wyjątkiem jest tylko Main Tera Hero i Duplicate. Swoje robiły nawiązania (gonienie taksówki Salmana Khana i cały dialog z nim były przezabawne!), a zwłaszcza Shahid w stroju policjanta tańczący na rurze i wszystkie te omyłkowe sytuacje z matką i komisarzem, myślący o sobie niestworzone rzeczy, które naopowiadał im Vishwas.
W drugiej połowie wchodzi drama, bo matka dowiaduje się jak sprytnie oszukiwał ją syn i cały męczący wątek z gangsterami i Napoleonem, który okaże się ważną postacią dla Vishwasa i Savitri. Wtedy robi się już trochę drętwo, a finał z włączaniem i wyłączaniem Wielkiego Przycisku Niosącego Zagładę jest mocno irytujący i na siłę przeciągany. Nagła wielka przemiana priorytetów i marzeń Vishwasa w ostatniej scenie za to naciągana jak gumka w majtkach.
Szkoda, że z naprawdę dobrej komedii zrobiła się taka niestrawna papka. Stanowczo za dużo dramy i wątku z gangsterami.

Phata Poster Nikhla Hero to od początku do końca film Shahida. Już w pierwszej scenie zgodnie z tytułem rozdziera plakat Ajab Prem Ki Ghazab Kahani i ukazuje się jako bohater ratujący niewinne dziewczę. Robi rozpierduchę w południowym stylu, walczy o spełnienie swoich marzeń, a przy tym będąc słodkim i uroczym chłoptasiem w mundurze oraz jednocześnie sprytnym i przebiegłym w swoim planie. Vishwas to postać rozdarta między oczekiwaniami matki a własnymi pragnieniami. Shahid stara się wyciągnąć z niego wszystko, co najlepsze. Przy okazji bawi się tą rolą, widać, że dobrze się w niej czuje, a przy tym czaruje uśmiechem. To duża umiejętność, że tak łatwo przychodzą mu role komediowe, ale też w pełni dramatyczne jak chociażby Haider czy Kaminey.
Z mojej strony to może już nie jest taka miłość jak kilka lat temu, ale doceniam drogę jaką przeszedł i cieszę się, że nie dał się zaszufladkować.

Ileana who? Zupełnie wyparłam już ją z pamięci w tym filmie, jej Kajal robi tu tylko za tło i ładny ozdobnik w teledyskach. Historii miłosnej z Vishwasem tak naprawdę nie ma, a nie przepraszam, jest, ale taka jakiej szczerze nie znoszę, czyli tylko w piosenkach. No i niech ona nie tańczy przy takich wygach tanecznych jak Shahid czy Varun, bo brak umiejętności widać gołym okiem.

Pamiętam, że muzyki było sporo, ale niestety mało zachęcająca. Obrazki w teledyskach były wyjątkowo ładne i urokliwe, ale same piosenki nie zrobiły na mnie wrażenia. Zapamiętałam jedynie Dhating Naach z Nargis Fakhri jako item girl oraz Hey Mr DJ na napisach końcowych. Najlepszy i tak był Shahid wijący się na rurze. :D Wydaje mi się, że tańczy do jakiejś znanej piosenki, ale słowa piosenki nic mi nie mówią. Jakieś pomysły?


Jukebox:


Szczerze ubawiłam się na części pierwszej pełnej śmiechu i nawiązań. Shahid w komedii zawsze jest rewelacyjny i uroczy - dla niego warto. Druga jest już wyraźnie słabsza, bo na siłę próbuje wytworzyć dramat, a zakończenie nie było moim wymarzonym. Typowy średniak, ale na jeden raz jak znalazł.

Ek Villain (2014)
Wydaje się, że Aishę (Shraddha Kapoor) i Guru (Sidharth Malhotra) dzieli wszystko. Ona jest młodą, zwariowaną dziewczyną spisującą swoje marzenia do spełnienia w pamiętniku. On sierotą, którego przygarnął i wychował przestępca. Nie zraża ją jego przeszłość i grubiańskie zachowanie. Guru zakochuje się w niej, ale dowiaduje się, że Aisha jest śmiertelnie chora. Gdy choroba zostaje pokonana, nagle zostaje zaatakowana i zamordowana we własnym domu przez nieznajomego człowieka ukrytego pod peleryną. Zrozpaczony Guru na własną rękę stara się odnaleźć zabójcę.

Ależ to było smutne. Dawno nie zdarzyło mi się wzruszyć na indyjskim filmie, a tu po dwugodzinnym seansie zostałam przejechana walcem całą historią i miałam ochotę po prostu płakać. Rzadko mi się to przytrafia.
Na początku mocno przeszkadzał mi sposób przedstawienia fabuły i te ciągłe retrospekcje. Wolę jednak filmy z uporządkowaną chronologią i nielicznymi wstawkami z przeszłości, o ile są konieczne. Na koniec jednak doceniłam zmysł twórców, inaczej ten film nie zrobiłby takiego wrażenia, jakie zrobił. Już na dzień dobry dowiadujemy się, że Aisha zginie, element zaskoczenia powinien wziąć w łeb, ale historia nie zwalnia ani na minutę. Romans przeplata się z dramatem i thrillerem. Niby domyślasz się, co się stanie, a jednak co chwilę dawałam się wodzić za nos. Do samego końca obstawiałam finał Guru i Rakesha, ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że Sulo może tak skończyć i jak wpłynie to na jej męża. Ek Villain wzbudził we mnie masę emocji, a zupełnie się tego nie spodziewałam.

Sceny z początków znajomości Aishy i Guru mocno mnie irytowały, bo po pierwsze wprost nienawidzę takich heroin jak bohaterka Shraddhy, czyli typowa trzpiotka-idiotka. Dlaczego zawsze zwariowana i żywiołowa dziewczyna musi być sportretowana jakby miała ADHD? Ciągłe piski, narzucanie się hirołowi, buzia jej się nie zamyka i na dodatek pociąga ją bad boy. Myślałam, że kogoś w końcu walnę jeśli jeszcze raz zapyta 'Mogę opowiedzieć ci dowcip?'. Poza tym wielka miłość wydarzyła się oczywiście w ciągu pięciu minut. Najpierw Guru całkowicie ją olewa, nawet wręcz grozi w scenie przyparcia do samochodu (WOW! Aishy sprawiło, że wywróciłam oczami), a w ciągu jednej piosenki patrzy na nią tak rozmarzonym i zakochanym wzrokiem, że nie ma wątpliwości, co tu się święci. Na szczęście mniej więcej od momentu poznania jej tajemnicy i wspólnego spełniania marzeń chorej Aishy jest lepiej i lepiej. Miłość bohaterów jest w pełni romantyczna, a thriller wbija w siedzenie.

To dopiero mój drugi obejrzany film Sida po debiutanckiej roli w Studencie i jakże się cieszę, że tak świetnie zrehabilitował się w Ek Villain! Guru ujął mnie od samego początku. Szkoda, że tak krótko pozwolono mu być bad boyem, bo był spory potencjał na pociągnięcie tego, przemiana nastąpiła trochę za szybko. Okazało się jednak, że nawet w tak, wydawałoby się, złym chłopaku, drzemie miłość, czułość i opiekuńczość. Sceny, w których spełniał marzenia ukochanej i ta na dworcu, gdy biegł za pociągiem, aby zatrzymać Aishę były piękne. Najbardziej jednak podobało mi się jego otępienie i rozpacz po jej śmierci. Ileż w jego oczach było smutku i łez! Sidharth grał to rewelacyjnie, nie potrzebował słów, żeby spojrzeniem powiedzieć, że cierpi. No i ten motyw z rysowaniem palcem uśmiechniętej buźki na zaparowanej szybie! W momencie, gdy pojawił się po raz trzeci, tym razem, gdy zrobił go synek Rakesha dla Guru, naprawdę chciało mi się wyć.
Poproszę go więcej w takich rolach, zdecydowanie skradł wszystkim show. Plus na przyszłość.

Shraddha to Shraddha, nie znoszę dziewczyny równie mocno, co Deepiki i Sonam. Czym tu się w ogóle zachwycać? Jej Aisha to typowa bohaterka cierpiąca na jakąś nieuleczalną chorobę. Mimo że zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji to nie poddaje się, żyje dniem dzisiejszym, spełniając marzenia swoje i innych. Na początku niezmiernie irytowało mnie jej ciągłe gadanie i ogólny wizerunek trzpiotki, a w momencie, gdy na światło dzienne wyszła informacja o jej chorobie, zaczęła raczyć widza jakimiś górnolotnymi myślami, czego nie znoszę jeszcze bardziej. Nie, po prostu nie, nie cierpię takich bohaterek. A to jej nagłe ozdrowienie wprowadzono chyba tylko dla większego dramatyzmu i podkreślenia, że gdyby nie zabójstwo to nadal by żyła i urodziła dziecko, bo nie było już zagrożenia rakiem. Bleh.

Rola Ritesha była dla mnie największym zaskoczeniem. Dlaczego on się marnuje w tych wszystkich kretyńskich komediach skoro ma takie zadatki na psycholów i morderców?! Nigdy bym nie pomyślała, że taka rola pomoże mu się tak rozwinąć, pokazać jego zupełnie inne oblicze i to w tak świetnym stylu. Ritesh był fantastyczny, ciarki przechodziły, gdy tylko trzymał swój nieodłączny śrubokręt w ręku. Przerażający.
W sumie to kolejny plus, że mordercą nie okazał się ktoś z przeszłości Guru, bo byłoby to mocno oklepane, ale właśnie zupełnie przypadkowy mężczyzna. Rakesh wydaje się zwykłym facetem, kochającym swoją żonę i syna, pracującym, ale każda nieprzychylna uwaga na temat jego pracy, niezdarności czy wyimaginowanego lenistwa powoduje, że wychodzi z niego zupełnie inny człowiek. Odreagowuje wtedy na kobietach, mordując je i zabierając biżuterię jako prezent dla żony. Wprost przyznaje, że przynosi mu to satysfakcję. Co musi być w jego głowie, że nawet Aisha błagająca o litość, bo jest w ciąży, nie robi na nim najmniejszego wrażenia. Wszystko chyba sprowadza się do tej jego dziwnej żony, która ciągle robi mu wymówki, krzyczy, wyrzuca z domu, a on dalej ją kocha. Niedziwne, że największą karą za całe zło, które wyrządził jest właśnie jej śmierć. Tak jak on zabierał życie kobietom, w końcu, podobnie jak Guru, traci swoją miłość.

Minus to muzyka, która może i pasowała klimatem do tak smętnego i smutnego filmu, ale zupełnie nie zapadła mi w pamięć. Może i ładna, klimatyczna, ale po dwóch dniach od seansu nie została mi w głowie nawet jedna nuta. Po małym przypomnieniu na pewno na plus Humdard i Banjaara z zakochanym spojrzeniem Guru.
Miło było również zobaczyć Prachi Desai jako item girl w Awari, ale jak wszystkie piosenki, tak i ta jedyna z układem choreograficznym była wyjątkowo melancholijna i pełna jej cierpiącej twarzy.


Jukebox:


Pierwsze wrażenie po filmie było bardzo pozytywne. Mimo kilku schematów, które zazwyczaj mocno mnie irytują, nie da się przejść obojętnie obok miłości głównych bohaterów, a dodanie do fabuły elementu thrillera i postaci zabójcy, wyszło mu na dobre. Na Shraddhę można nie patrzeć, w każdym filmie mogłaby ginąć po piętnastu minutach, ale zdecydowanie warto dla Sidhartha i Ritesha, którzy zarówno we wspólnych scenach jak i osobno dają popis.
Ale gdy wydawało mi się, że nic mocniejszego, bardziej grającego na emocjach i wyciskającego łzy w nadchodzącym czasie nie obejrzę, to nadeszło Sanam Teri Kasam. O tym już niedługo!

Sanam Teri Kasam (2016) - Przysięgam na ciebie, kochanie
Saru (Mawra Hocane) to nieśmiała, zaniedbana dziewczyna mieszkająca z rodzicami i siostrą oraz pracująca w bibliotece. Rodzina martwi się, że ze względu na jej urodę odrzucają ją wszyscy kandydaci, a siostra przez nią nie może wyjść za mąż za ukochanego Sanjaya. Prosi więc o pomoc sąsiada z dołu, którego seksowna dziewczyna Ruby (Shraddha Das) mogłaby jej pomóc w metamorfozie. Wszystko jednak idzie nie tak, gdy Ruby myśli, że Inder (Harshvardhan Rane) ją zdradza, a ojciec Saru (Manish Choudhary) rankiem nakrywa ich razem w mieszkaniu. Nie mogąc znieść upokorzenia, wyrzuca córkę z domu i mówi, że jest dla niego martwa. Saru radzi sobie sama, a Inder pomaga jej z mieszkaniem i przemianą ze starej ciotki w piękną dziewczynę. Niedługo później na Saru w końcu zwraca uwagę Abhimanyu (Anurag Sinha), w którym podkochiwała się przez długi czas, i proponuje małżeństwo, do którego nie dochodzi. Inder i Saru spędzają razem noc, po której dziewczyna znika. Jaką skrywa tajemnicę?

W tygodniu miałyśmy ze współlokatorką mały maraton filmowy, codziennie inny film. O tym tytule przypomniałam sobie po wielu pomysłach, co w ogóle mogłybyśmy obejrzeć aż tu nagle w głowie zajaśniał mi ten cudny plakat z wanną i płatkami róż, myśl, że chyba czytałam o nim wiele pozytywnych opinii, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć nazwy. Teraz zapamiętam na długo.
Czy ja pisałam, że Ek Villain to smutny film, który przeczołguje jak walec swoją fabułą, wzbudzający emocje i wyciskający łzy? W takim razie naprawdę nie wiem, co powiedzieć o Sanam Teri Kasam. Mam po nim wielką deprechę, filmowego kaca, bo chyba długo nie trafię na takie arcydzieło, nie potrafię myśleć o niczym innym, przy Tera Chehra chcę tylko płakać i płakać, no i jak zwykle pomstuję, że taki film musiał się tak skończyć. Moje biedne serduszko romantyczki zostało trafione, złamane i nie ma go kto nawet posklejać. Gdzie mój Inder?
Niech wszystko powie fakt, że nawet na chwilę nie potrafiłam się oderwać od 2,5-godzinnego seansu, oglądałyśmy do nocy, mimo koniecznej pobudki rano o 6.20, po ostatniej scenie siedziałyśmy w milczeniu jeszcze przez całe napisy końcowe, a ja skwitowałam to tylko słowami: Nie patrz na mnie! Chcę utonąć we łzach. :D

Sanam Teri Kasam to trochę taka krzyżówka Szkoły uczuć i Love Story w indyjskich realiach. Niby na południu było Oy! z Siddharthem w roli głównej, ale w ogóle nie wspominam tego filmu dobrze. Tutaj przez półtorej godziny nic nie zapowiada dramy. Mamy uroczą historyjkę o zaniedbanej bibliotekarce, robiącej wszystko, aby pomóc wyjść za mąż młodszej siostrze, która według rodziny powinna zaczekać dopóki to starsza nie zrobi tego pierwsza oraz pijącego, wytatuowanego chłopaka o niejasnej przeszłości. Inder kocha ją od samego początku, robi wszystko, aby była szczęśliwa, jest nawet w stanie zagryźć zęby, gdy Saru ma wyjść za Abhimanyu vel. Palanta, jak to go ochrzciłam podczas seansu. Wszystko zmienia się w chwili, gdy Saru dowiaduje się o swojej chorobie i ucieka przed obojgiem mężczyzn. Cała drama trwa niby tylko godzinę, ale ta godzina, mimo wielkich starań Indera dla ukochanej, jest tak przepełniona nieuniknionym, że długo przed finałem nie mogłam się powstrzymać przed smarkaniem w chusteczkę.
Ja wiem, że to wszystko jest schematyczne, który melodramat taki nie jest, ale historia miłości mimo choroby o wiele bardziej przekonuje mnie w wykonaniu Indera i Saru niż Guru i Aishy. Może też dlatego, że ta była niebanalna i piękna w swojej prostocie, a w głównych rolach zagrały jeszcze nieopatrzone twarze. Oglądałam ich jakby byli moi sąsiadami z bloku, a ich tragedia mogłaby wydarzyć się przed moim nosem.

Zobacz, Inder, chociaż stałam się piękna nikt nie chce się ze mną ożenić.
Saru to dziewczyna wychowana pod kloszem konserwatywnego ojca. Ubiera się w staromodne sari, nosi okulary, pokarbowane włosy splata w warkocz, a na dodatek pracuje w bibliotece. Podkochuje się w wykorzystującym ją Abhimanyu, wysłuchuje codziennych docinek ze strony koleżanek z pracy i narzekań rodziny, że nie potrafią znaleźć jej męża, a młodsza siostra powoli traci cierpliwość. Sprawy w swoje ręce próbuje wziąć w momencie, gdy rodzice wyjeżdżają i pod osłoną nocy puka do sąsiada z dołu. Ale wszystko idzie nie tak, gdy Ruby rozbija butelkę szampana, kalecząc plecy Indera, osłaniającego Saru własnym ciałem, a na dodatek rano nakrywa ich ojciec. Mimo kilku pięknych momentów spada na nią jednak zbyt wiele ciosów: po przemianie, gdy chce w końcu zyskać przychylność rodziny przychodzi akurat na swoje obrzędy pogrzebowe wyprawiane przez ojca, Palant rzuca ją w dniu ślubu, bo rodzice nie pozwolili na małżeństwo z taką dziewczyną, a na deser śmiertelna choroba. Podziwiam ją, że do końca żyła tak, jak chciała, nie poddała się mimo przeciwności losu i mimo że uciekła, aby samej zmierzyć się z umieraniem, pozwoliła jednak kochać się Inderowi i wybaczyła ojcu. Jest mi jej też niezmiernie szkoda, bo po tylu upokorzeniach zasłużyła na więcej chwil szczęścia, a nie dostała nawet czasu na namiastkę małżeńskiego życia.
Mawra Hocane jak na swój debiut w hindi wykonała kawał dobrej roboty. Patrzyłam na nią z przyjemnością zarówno w okresie starej ciotki (mimo tego wcale nie wyglądała gorzej niż po przemianie, ludzie są jednak idiotami, że oceniają innych przez pryzmat wyglądu, gdy w duszy Saru była wspaniałą dziewczyną), a także później już bez okularów, które dodawały jej uroku, i w pięknych sari. Polubiłam Saru od pierwszej chwili, bo mocno się z nią utożsamiam, a Mawra grała ją bardzo konsekwentnie. Mimo zmian zewnętrznych, wewnątrz pozostała taka sama. Sceny jej rozpaczy po zobaczeniu własnych obrzędów pogrzebowych, cała sekwencja po odrzucenia przez Palanta czy sam finał były bardzo autentyczne. Gdy się uśmiechała to całą sobą, gdy płakała serce bolało razem z jej.

Gdy Saru widzi tę girlandę, czuje się zraniona. Płacze. By powstrzymać jej łzy mogę zabić i umrzeć.
Inder wydaje się typem spod ciemnej gwiazdy. Mieszkańcy wiedzą, że niedawno wyszedł z więzienia, pije o wiele za dużo, romansuje, ma tatuaże, a w szufladzie trzyma broń. Na Saru zwraca uwagę, widząc ją po raz pierwszy, gdy Jayram robi awanturę o przetrzymywanie windy. Potem natyka się na nią w windzie, gdy dziewczyna wraca z przyjęcia dla dzieci, na którym była w przebraniu niedźwiedzia. Już wtedy trzyma kartkę, aby zapisać się do biblioteki, w której pracuje. Dopiero później uświadomiłam sobie, że na pytanie, co mogłaby polecić osobie, która odsiedziała osiem lat w więzieniu, Saru bez zastanowienia daje mu Buszującego w zbożu J.D. Salingera. Nie ma to jak historia o buntowniku dla buntownika
Harshvardhan Rane, również debiutant w hindi, chociaż grywał na południu (zbyt interesujący aktor, żeby od razu nie zainteresować się filmografią i gorączkowo nie szukać czy nie ma czegoś z polskimi napisami :P) zagrał go tak, że nie mogłam oderwać oczu. I to nawet nie chodzi o kaloryfer na klacie (a jest co podziwiać - pół filmu chodzi bez koszulki, a nawet rozbiera się w windzie) czy dorabiane tatuaże, ale tę nutkę tajemnicy, spojrzenie pełne miłości i smutku, połączenie lekkiej brutalności, ale i ogromnej czułości, opiekuńczości w stosunku do Saru, no i ten nieuchwytny magnetyzm. Inder w jego wykonaniu jest absolutnie niesamowity. Nie mogłam się nadziwić jak z każdą kolejną minutą bezwiednie uwodzi mnie każdym kolejnym czynem i spojrzeniem. Ma coś takiego w oczach i tym surowym spojrzeniu, że ciarki przechodzą. Łączy chyba to, co pociąga kobiety. Z jednej strony zagadkową przeszłość, a z drugiej zdolność do wszelkich poświęceń dla miłości.
W sumie spodziewałam się, że te mroczne wydarzenia, przez które trafił do więzienia będą naprawdę mroczne, że to rzeczywiście był jakiś zatwardziały przestępca, a tu taka niespodzianka. Okazało się, że powierzchowność Indera, podobnie jak w przypadku Saru, nie mówi o nim całej prawdy. Odsiedzenie kary za morderstwo za własną nianię, która broniła się przed napastnikiem to bardzo szlachetny czyn. Nie dziwię się, że cierpiał taką urazę do ojca-prawnika, który o niczym nie wiedział i nie chciał go reprezentować przed sądem. Bardzo podobało mi się również, że gdy przyszło do składania przysięgi małżeńskiej nie potrafił skłamać przy słowach, że będzie szanował rodziców Saru tak samo, jak własnych. Inder do samego końca był konsekwentny w nienawiści do ojca i dopiero słowa żony przed śmiercią, że ludzie są ze sobą nie dlatego, bo zapominają, ale dlatego, że wybaczają zmieniły ich relacje.
Inder. <3

Kocham cię. Nieskończenie i jeszcze do kwadratu.
Historia miłości Indera i Saru jest przepiękna. Dawno nie oglądałam czegoś tak wzruszającego i poruszającego wszystkie struny mojego serca. Jasne, że film wyrobił 300% normy melodramatu w melodramacie, wykorzystywał wszystkie stare numery, mówiące W tym momencie masz płakać!, nie uciekł od schematów, ale wszystko było zrobione w tak prostej, a zarazem magicznej konwencji, że nie sposób było się nie zauroczyć. Cała scena po odrzucenia Saru przez Palanta w hotelu z Inderem jest po prostu niesamowita. Moment w wannie jest chyba moim ulubionym w filmie. Ta jej złość, gdy wylewa wodę z płatkami róż z wanny, jej słowa, że mimo że stała się piękna nikt nie chce jej poślubić, pocałunek z Inderem, jego słowa, że jutro go za to znienawidzi, te kurczowe czepianie się jego nogi i ciała, spojrzenia: jej pełne łez, jego czułości już na łóżku, delikatne ucałowanie jej palców, wyobrażenie pobudki przy jej boku, a do tego te cudowne Tera Chehra w tle. Poezja. Dodajmy do tego scenę, gdy Saru odkrywa w bibliotece ukryte liściki do niej (Trzymam się z dala o dziewczyn, które płaczą, ale kiedy ty płaczesz chcę cię pocałować. Mogę?), całą tytułową piosenkę, w której Inder zrobił dla niej transmisję na żywo ślubu siostry (- Nie jestem twoim pierwszym wyborem ani najlepszym. - Jesteś moim jedynym wyborem.), ich ślub w urzędzie oraz cały najbardziej płaczliwy finał ever - dawno już nie dostałam takiej dawki dramatu i romantyzmu w jednym filmie.
Harsh i Mawra mieli rewelacyjną chemię. Ich postacie docierały się powoli, z każdą kolejną sceną, problemem i spojrzeniem, a gdy tej miłości nie dało się już ukryć to była czysta przyjemność oglądania. Dawno nie widziałam pary, między którą tak by iskrzyło i tak łatwo byłoby uwierzyć w łączące ich uczucie.

Drugi plan dosyć słaby i mało wyróżniający się na tle głównej pary. Najbardziej charakterystyczny był ojciec Saru, bo już dawno nie widziałam tak zapalczywego w swych przekonaniach filmowego ojca. Odcięcie się od córki rozumiem, ale wyprawianie jej obrzędów pogrzebowych? Anurag Sinha jako Palant wyjątkowo irytujący, to samo Kaveri, która wolała ukochanego od robiącej wszystko dla jej szczęścia siostry. Plusik dla Murliego Sharmy grającego policjanta ciągle mającego na oku Indera. Mimo że nie pochwalał jego zachowań i przeszłości to pomagał mu ze względu na słowa, którymi przypomniał mu zmarłą żonę.

Gdy zobaczyłam na napisach początkowych nazwisko Himesha Reshammiyi jako kompozytora muzyki to byłam przekonana, że będzie słabo jak zwykle. Do tej pory nie wiem jakim sposobem udało mu się stworzyć takie cudo. Himesh jakby wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Mimo że dominują typowo smętne piosenki, które raczej nigdy nie zapadają mi w pamięć i szybko o nich zapominam, tak ten soundtrack to moje osobiste mistrzostwo. Od seansu słucham go cały czas i nie mogę przestać.
Od pierwszej nuty pokochałam Kheech Meri Photo, jedyną tak szybką i zwariowaną piosenkę z Saru pod wpływem. Pewnie od kilku dni warto mnie obserwować na przystankach i w komunikacji miejskiej, bo nie mogę przy niej wprost usiedzieć w miejscu. Głos Darshana Ravala idealnie pasuje w niej pod Harshvardhana, uwielbiam frazę Tune kaisa jaadu hai kiya i ten moment, gdy Saru wypluwa na Indera wodę trzymaną w ustach. Kolejni moi faworyci to absolutnie przepiękna tytułowa i Tera Chehra, o której powiedziałam już chyba wszystko. Jak nic wchodzi do czołówki moich ukochanych teledysków. A Arijit Singh ze swoim głosem przechodzi sam siebie, jak dla mnie nowy Udit Narayan miłosnych piosenek. Bardzo podoba mi się również Bewajah, którą swoim głosem trochę psuje Himesh oraz obie wersje Haal - E - Dil, zwłaszcza ta męska i to puszczona w takim momencie. Od nich odstaje jedynie Ek Number, bo różni się muzycznym klimatem i na moment wielkiej przemiany Saru oczekiwałam jednak innej melodii i słów piosenki. Niemniej, soundtrack to moja obsesja na najbliższy czas. Dzięki, Himesh, że nie zepsułeś tego filmu marną muzyką!


Jukebox, który polecam przesłuchać z całego serca:


Naprawdę nie myślałam, że ten niepozorny film wybrany na seans przez przypadek sprawi mi takie zamieszanie w głowie, sercu i liście moich ukochanych filmów obok Dil, Veer Zaary i Main Tera Hero. Na jednym razie na pewno się nie skończy, to będzie film do wielokrotnego oglądania i przeżywania go za każdym razem równie mocno. Jestem zachwycona, dawno nie widziałam tak epickiej historii miłosnej, czegoś na miarę kultowej Veer Zaary. Jak na debiutantów w hindi jest świetnie zagrana, zrealizowania w prawdziwych plenerach, zadbano o wszelkie szczegóły (teledysk do tytułowej piosenki!), a na dodatek okraszona przepiękną muzyką, która po prostu tworzy ten film.
Kochajcie Sanam Teri Kasam! Ale Inderem się nie podzielę. <3