niedziela, 1 stycznia 2017

32. Podsumowanie: grudzień 2016

Jab We Met (2007) - Kiedy się spotkaliśmy
Życie Adityi Kashyapa (Shahid Kapoor) zmienia się w momencie, gdy jego ukochana wychodzi za innego. Wychodzi z firmy, zostawia samochód, telefon i błąka się po mieście. Zamyślony wsiada do pociągu. Okazuje się, że zajął miejsce innej pasażerki. Okazuje się nią Geet (Kareena Kapoor) - szalona dziewczyna jadąca do rodzinnej Bhatindy. Znajomość owocuje szaloną nocą, podczas której Geet ucieka pociąg, razem ścigają go do kolejnej stacji oddalonej o 100 kilometrów czy uciekają przed nalotem policji w hotelu z pokojami na godziny. W Bhatindzie czeka na nią rodzina i przyjaciel z dzieciństwa, z którym chcą ją wyswatać. Pendżabka ma jednak chłopaka Anshumana (Tarun Arora), którego pragnie poślubić. Aditya i Geet żegnają się w Manali. Czy na zawsze?

Uwielbiam powtórki, po których utwierdzam się, że pierwsze wrażenie nie było mylne i to naprawdę był tak dobry film, jak zapamiętałam. Bawiłam się rewelacyjnie. Pierwsza połowa obfitowała w częste wybuchy śmiechu, bo Geet to pocieszna w swym szaleństwie postać. Z kolei druga wyhamowała trochę fabułę: była lekka zaduma, trochę smutku, cierpienia Geet i kompletna zmiana charakterów postaci pod wpływem tej drugiej osoby. A poza tym Aditya Shahida był po prostu do ukochania. <3

Lubię Jab We Met za niebanalną historię miłosną, rodzącą się między dwoma zupełnie różnymi ludźmi, z wielkiej przyjaźni i bezinteresownej pomocy. Dochodzi tutaj motyw drogi w filmach Imtiaza Aliego, który zawsze jest pretekstem do ukazania stopniowej przemiany bohaterów. A tu jest uderzający. Z jednej strony zrozpaczony i bez chęci do życia szef upadającej firmy, a z drugiej zwariowana Pendżabka. Dzięki niej zapomina o dawnej ukochanej i zaczyna znów cieszyć się życiem. Później to opromieniony sukcesami Aditya pomaga Geet otrząsnąć się z marazmu po odrzuceniu przez Anshumana. Mimo że ją kocha, jest w stanie zacisnąć zęby, aby ich połączyć.

To także film, który zapoczątkował wielkie kariery aktorów grających główne role.
Shahid przestał być tylko Chocolate Boyem, a stał się poważnym aktorem, dwa lata później było już Kaminey. Z kolei Kareena za rolę Geet zgarnęła Filmfare dla Najlepszej Aktorki, wskakując na poziom gwiazdy.

Rola Adityi była jak na tamte czasy wręcz skrojona dla Shahida. Idealnie wpasował się w wizerunek załamanego biznesmena przeżywającego ślub ukochanej z innym. Musiało być to bardzo poważne skoro wyszedł bez słowa z firmy, zostawił wszystko, co miał, wsiadł do pierwszego lepszego pociągu, a nawet chciał z niego wyskoczyć. Spotkanie Geet to najlepsze, co mogło mu się przytrafić. W końcu przyjmuje jej pomoc, zaczyna odżywać, bawić się tak dobrze jak ona, ale coraz bliższe jest dojechanie do Manali i rozstanie. Jego oczy pełne łez przy pożegnaniu i odejściu zawsze miękczą mi serce.
Druga połowa to zupełnie inny Aditya, przejmujący wszystkie najlepsze cechy Geet. Odnosi sukcesy, a przy tym nareszcie jest sobą. Firma świetnie prosperuje, on wraca do muzyki, ale do pełni szczęścia brakuje tylko ukochanej. Jakie musi być jego zaskoczenie, gdy dowiaduje się, że od dziewięciu miesięcy Geet nie skontaktowała się z rodziną, chociaż miała wrócić do Bhatindy po ślubie. Miał szczęście, że Anshuman okazał się parszywą świnią, która za późno doceniła jej miłość.
Aditya to cudowny facet. Mimo że Geet na początku irytuje go swoim stylem bycia to nie waha się pomóc gonić uciekający pociąg, zawieźć ją do Bhatindy, poznać równie jak ona szaloną pendżabską rodzinkę, a potem narazić się, uciekając z nią pod osłoną nocy. Stanowczo zabiera ją z ośrodka, w którym się ukrywa, a potem stosuje podobny jak ona kiedyś pomysł na wyrzucenie Anshumana z jej życia. Te dopingowanie Geet, gdy ona obrzucała go przez telefon najgorszymi inwektywami!
Shahid jest tutaj absolutnie uroczy. Jego Aditya łączy wszystkie najlepsze cechy. Potrafi być racjonalny i poważny, ale też szalony, stanowczy, czuły i zdolny do wszystkich poświęceń dla miłości. To jedna z jego moich ulubionych ról. I te okularki i zielony szaliczek! <3
Gdzie te czasy, gdy Shahid był moim ulubionym aktorem i szalało się na jego punkcie, ech...

Jak nie przepadam za Kareeną to Geet to zdecydowanie jedna z jej najlepszych ról. Niby żadna odkrywcza, ale Kareena świetnie się w niej odnalazła. Szalona dziewczyna, która odmienia życie przypadkowego pasażera pociągu, a potem sama potrzebuje pomocy po odrzuceniu.
To przykre, że przez tyle czasu chciała cierpieć w samotności i nikomu nie dała znaku życia, nawet Adityi. Musiało to być ogromne przeżycie i upokorzenie skoro w taki sposób postanowiła pokutować za swoje błędy. Dziwię się, że dała się później nabrać na słodkie słówka Anshumana i znowu go przyjęła, ale szybko zrozumiała, kto tak naprawdę przez cały ten czas był jej przyjacielem, dbał o nią i się martwił.
To chyba Geet przeszła największą przemianę. Od beztroskiej Pendżabki, dla której jedynym wyjściem jest ucieczka do cierpiącej kobiety po utracie miłości. Upadek po szczęśliwych dniach zawsze jest najbardziej bolesny.

Shahid i Kareena stworzyli świetny, chemiczny duet, ale nie jest to dziwne, wiedząc, że w tamtym okresie byli parą także w życiu prywatnym. Szkoda, że skończyło się to w taki sposób, bo przekreśla to chyba szansę na ewentualny kolejny wspólny film.

Jedyne, co mi zgrzytnęło to sama końcówka. Geet zbyt szybko wybaczyła Anshumanowi swoje dziewięć miesięcy upokorzenia, a później zdziwiła mnie postawa jej rodziny. Według nich przecież Geet przez cały ten czas żyła w związku z Adityą. Żadnych kłótni, że żyli jako para bez ślubu? Od razu założyli, że to ich ślub ma się odbyć i nie dowiedzieli się nawet prawdy o pobycie tam Anshumana.

Muzyka to silny punkt Jab We Met. Z przyjemnością wróciłam do niej po długim czasie i z uśmiechem zdałam sobie sprawę, że nadal pamiętam słowa piosenek.
Aao Milo Chale w podróży Adiego i Geet, cudownie romantyczne Tumse Hi stęsknionego Adityi, Nagada Nagada pełne pendżabskich rytmów, szalone Yeh Ishq Hai Geet w Manali i energetyczne Mauja Hi Mauja na finał. Muszę też wspomnieć o Aaoge Jab Tum z okresu samotności Geet w ośrodku, które odkryłam dopiero podczas tego seansu. Przepiękna kompozycja!


Jukebox z teledyskami:


Cieszę się, że mimo upływu lat Jab We Met nic nie straciło na uroku. To nadal świetna komedia romantyczna z niespiesznie rodzącym się uczuciem głównych bohaterów pełna uśmiechu, wzruszeń i prawdziwej miłości. Warto również dla chemicznej pary Shahid - Kareena, cudownych postaci Adityi i Geet, którym kibicuje się od początku do końca, oraz w pełni udanego soundtracka.
Za jakiś czas znów chętnie do niego wrócę, bo to zdecydowanie film do wielokrotnego oglądania.

Yevadu (2014) - Kim on jest?
Sathya (Allu Arjun) i Deephti (Kajal Agarwal) to kochająca się para, która pragnie być razem. Dziewczyna jest jednak celem miejscowego gangstera Veeru Bhaia (Rahul Dev). Postanawiają wspólnie wyjechać, ale zostają dopadnięci w autobusie. Deephti zostaje zamordowana, a Sathya z bardzo poważnymi obrażeniami i poparzeniem połowy twarzy trafia do szpitala. Po dziesięciu miesiącach budzi się jako zupełnie inny człowiek z nową twarzą. Jako Ram (Ram Charan) postanawia zemścić się na wszystkich, którzy doprowadzili do śmierci ukochanej i zamienili jego życie w koszmar.

Przed rozpoczęciem oglądania filmu fabuła pozostawała dla mnie zagadką. Wiedziałam tylko o podmiance Allu Arjun - Ram Charan, ale reszta była niewiadomą. I dobrze, bo to chyba jeden z nielicznych filmów, w których spoiler zniszczyłby mi oglądanie. Muszę przyznać, że już dawno nie spotkałam się z tak oryginalną fabułą, która też do samego końca sprawiała, że łamałam głowę jak dojdzie do pewnych wydarzeń. Cały czas byłam zaskakiwana i gdy myślałam, że już mniej więcej wiem, co zaserwują mi twórcy to następował zwrot o 180 stopni.
Ten film to istny rollercoaster zmieniających się emocji i ciągłej niespodzianki. Po godzinie dwadzieścia tak naprawdę mógł się skończyć, główna historia zakończona, zły zabity, zachodziłam ze współlokatorką w głowę, co może się wydarzyć na kolejne półtorej godziny, a tu kolejny zwrot akcji. Wiedziałyśmy, że Charan musi umrzeć, ale połączenie jego historii z Sathyą w autobusie sprawiło, że otworzyłam szeroko usta ze zdziwienia. Gratulacje dla twórców i scenarzysty - pod względem fabuły i akcji prawdziwy majstersztyk. Dawno nie zaskoczono mnie tak zręczną fabułą, a przy tym tak świetnym wykonaniem.

Chyba nigdy nie wyznawałam miłości żadnemu aktorowi tyle razy, co Ram Charanowi podczas oglądania Yevadu, serio! :D Praktycznie w każdej scenie z jego udziałem cisnęły mi się na usta epitety godne piszczącej fanki, a nie dało się inaczej! W pewnym momencie zażartowałam, że gdybym wiedziała to zaczęłabym je liczyć, doszłabym pewnie do zawrotnej liczby.
Już od dawna doceniałam jego grę, ale tutaj zostałam zmieciona. Re-we-la-cyj-ny! Zwłaszcza, że miał do odegrania dwie zupełnie różne postacie w dwóch różnych historiach. Z jednej strony żądny zemsty Sathya/Ram, z drugiej kochający syn i niebojący się miejscowego gangstera Charan, który zagrzewa ludność do walki z nim w retrospekcji. Miło odkrywać, że to naprawdę bardzo uzdolniony aktor i nie jedzie na łatce syna sławnego ojca. Nie myślałam, że skrywa w sobie aż taki talent, bo z każdym kolejnym filmem zachwyca mnie coraz bardziej. A tu w każdej scenie nie mogłam powstrzymać się od zachwytów: od uśmiechu, hardego spojrzenia, sposobu w jaki mówi swoje górnolotne kwestie, sprytu i przebiegłości Rama aż po taniec, który jak zwykle był w jego wykonaniu na najwyższym poziomie.
Ram Charan bogiem mym. <3 *pisk fanki*

Film był wystarczająco długi, ale żałuję, że Allu Arjun i Kajal mieli tak ograniczone czasowo role. Wyjątkowo dobrze zagrali mi ze sobą wizualnie, chętnie zobaczyłabym ich razem w pełnej fabule.
Kajal lubię już od dawna, za Allu Arjunem za to nie przepadam po traumie jaką mi zafundował w Aaryi 2, ale tu pozostawił dobre wrażenie. Liczę, że kiedyś się jeszcze do niego przekonam.

Wątek Amy Jackson niby był potrzebny, ale jednak mocno męczący, bo jej bohaterka to jedna z tych pustych i głupich, co to marzą o zostaniu aktorką. Pamiętam ją z dobrej roli w Ekk Deewana Tha, ładna i sympatyczna dziewczyna. Mam nadzieję, że w późniejszych filmach grała lepiej.

Manju Shruti Haasan to kolejna zmarginalizowana postać kobieca. Nie dano czasu na pokazanie ukochanej Charana (oprócz oczywiście dwóch wspólnych piosenek), pojawiła się i zniknęła wobec wątku walki ludności miasteczka z miejscowym gangsterem. Nie było jej nawet w ostatecznym starciu. Liczyłam, że może umrze podobnie jak Deephti, żeby historia zatoczyła koło, bo niezbyt mnie satysfakcjonuje ledwie zasygnalizowany, ale pewnie realny związek Manju z Sathyą, który ma twarz jej ukochanego. Ale to porąbane. :D Zresztą nawet nie pokazano sceny, w której pierwszy raz go zobaczy, to mogłoby być naprawdę świetne z grą Ram Charana.

Z ról drugoplanowych bardzo podobała mi się Jayasudha jako silna i harda matka Charana, Sai Kumar, którego widziałam chyba po raz pierwszy, a jego czerwone oczy długo będą mnie jeszcze prześladować i nawet naczelny Pan Rozśmieszacz Brahmanandam (już w tylu filmach go widziałam, a dopiero teraz dowiedziałam się jak się nazywa) trochę bawił. Z kolei osoba Rahula Deva od razu wydała mi się znajoma, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć jak się nazywa i skąd go pamiętam, a kojarzę go z roli Zamindara w pamiętnej Pournami. Tutaj gra wyjątkowo nijaka jak na głównego złego pierwszej historii.

Z cyklu absurdy:
Nie ma to jak pacjent po dziesięciu miesiącach śpiączki i przeszczepie twarzy, który wstaje jak gdyby nigdy nic, nie ma zakwasów, odleżyn, a na skórze ani jednego szwu. W ogóle: przeszczep twarzy? Owszem, coś takiego jest już przeprowadzane, ale to jednak nadal mocno dyskusyjna kwestia, a poza tym lekarka przeszczepiająca twarz własnego syna na obcego człowieka? Kto na to pozwolił? Nawet jeśli jest to piękna twarz Ram Charana. :>
Kolejna kwestia to cudowne przeżycie Sathyi po tylu ciosach nożem w brzuch i nagłe przejęcie życia Charana przez Sathyę. Niby rozumiem, że po zabiciu wszystkich winnych śmierci Deephti wypełnił swoją zemstę i nic już go nie trzymało we własnym życiu, ale ta nagła zmiana była mocno naciągana. Pomścił śmierć przyjaciela Charana - spoko, znów dał nadzieję mieszkańcom - spoko, ale mam nadzieję, że jednak później wszyscy dowiedzieli się kim naprawdę jest i nie udawał zmartwychwstałego. Bardzo ciekawi mnie też jego wątek z Manju. Z jednej strony fajnie, że twórcy zostawili tu otwartą furtkę na własne zakończenie, ale z drugiej czuję niedosyt, że tę sprawę pozostawiono na ostatnią minutę filmu. Według mnie powinni się poznać, ale nie chciałabym związku, bo on przecież nie jest naprawdę Charanem, a dla Manju byłaby to tylko namiastka prawdziwego ukochanego.

Muzyka słabsza niż w Rachchy, ale trzy dobre piosenki to też dobry wynik. Najbardziej podobało mi się Cheliya po wybudzeniu się ze śpiączki i wspomnienia o Deephti, energetyczne Freedom studenta Charana i zdecydowanie najlepsza kompozycja, romantyczne Nee Jathaga. To naprawdę śpiewa Shreya Ghoshal? Zupełnie nie brzmi jak ona.
Nie podeszło mi za to Pimple Dimple i chociaż Oye Oye miało cudny, plażowy teledysk to beat piosenki i denny tekst skutecznie mnie odrzucają.


Jukebox:


To był fantastyczny seans. Dawno żaden film nie dał mi takiej dawki emocji i pokręconej fabuły, a przy tym do samego trzymał w napięciu co do przebiegu zdarzeń, bo na koniec już niczego nie byłam pewna. Dorzućmy jeszcze fenomenalnego Ram Charana w podwójnej roli, a gwarantuję udany seans.
Z przyjemnością zrobię kiedyś powtórkę, żeby jeszcze raz zmierzyć się ze wszystkimi zawiłościami fabuły i geniuszem Ram Charana. Polecam!

The Attacks of 26/11 (2013)
26 września 2008 roku dziesięciu mężczyzn z organizacji terrorystycznej o nazwie Lashkar-e-Taib morzem dostaje się do Bombaju. Ich zadaniem jest zabicie jak największej liczby ludzi w kilku najbardziej obleganych punktach w mieście. Historię opowiada komisarz policji Rakesh Maria (Nana Patekar), który tamtej nocy miał na barkach bezpieczeństwo kilkumilionowego miasta.

Postacią spinającą całą fabułę jest osoba komisarza, ale przyznam szczerze, że w każdym miejscu ataku (kawiarnia Leopold Cafe, hotel Taj Mahal, dworzec i szpital) brakowało mi ukazania chociażby szczątkowych historii ludzi, którzy tam byli. Zawsze widzowi lepiej wczuć się, gdy poznaje bohatera, może mu kibicować, współczuć, potem tym bardziej przeżywa, jeśli coś mu się stanie. Tutaj wiedzieliśmy, że za chwilę ta sielanka zamieni się w horror, wejdą terroryści i urządzą sobie rzeź, ale patrzyłam na to bez emocji poprzez bohatera zbiorowego. Kolejna osoba dostaje kulkę, kolejna pada, kolejna krwawi - ktoś jest i za chwilę go nie ma. Mimo że pojawiały się postacie zagranicznego małżeństwa w hotelu, bohaterskiej recepcjonistki, która chciała uratować chłopca płaczącego nad zwłokami matki, dziewczynki z dworca, to nie było czasu na chociaż chwilę refleksji nad ich życiem. Pewnie o to chodziło, o tę kruchość ludzkiego istnienia, że chwila może zdecydować o życiu i śmierci, ale myślę, że film nie straciłby, a tylko zyskał, gdyby dłużej zatrzymał się nad miejscami ataków i historiami ludzi, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.

Brawa dla Nany Patekara, który rozkręcał się z każdą minutą. Był świetny zarówno w statycznych scenach opowiadania historii komisji, wytężonej pracy w nocy 26 września, jak i konfrontacjach twarzą twarz z Kasabem - jedynym z dziesięciu ocalałym terrorystą. Ta scena, gdy zaprowadził go do kostnicy, do ciał jego kolegów i z jaką pasją wygłosił swoje słowa - majstersztyk! Chyba jedyna, która zrobiła na mnie tak piorunujące wrażenie.


Trudno oceniać parę terrorystów, którym towarzyszyliśmy w atakach, bo ich rola ograniczała się wyłącznie do uciekania, biegania i strzelania, ale i Kasab, gdy został bez swojego towarzysza, pokazał prawdziwą twarz mordercy. Z jakim zapamiętaniem opowiadał komisarzowi o dżihadzie, swojej religii, wierze w Boga i jaka nagroda czeka na niego po śmierci po zabiciu wszystkich tych niewiernych. Włosy się jeżyły na karku. Czy w scenie w kostnicy cokolwiek zrozumiał? Jego zachowanie podczas prowadzenia na powieszenie też mocno niejednoznaczne. Niezły w tej roli Sanjeev Jaiswal oraz Sadh Orhan.

Terroryzm po tych ośmiu latach to wciąż aktualny temat i aż ciężko uwierzyć, że naprawdę istnieją ludzie po takim praniu mózgu, którzy mogą chcieć zabijać całkowicie niewinnych ludzi, w tym kobiety i dzieci w imię wymyślonych ideałów, chorych zasad, wiary w Boga i otrzymania zapłaty w niebie. Żadna religia nie powinna przesłonić racjonalnego myślenia, zwykłej empatii i ludzkiej miłości do bliźniego. W takich momentach dobrze mi z tym, że nie wierzę i nie przeszkadza mi to w byciu dobrym człowiekiem.

Realizacji chyba nie można nic zarzucić. Było zwięźle i na temat, bez zbędnego upiększania i heroizacji tych wydarzeń, bez patosu - suche fakty i ukazanie pracy policji, która robiła wszystko, aby zatrzymać terrorystów.

Jak można się łatwo domyśleć muzyka była jedynie w tle. W filmie pojawiła się tylko jedna, krótka piosenka ze słowami śpiewana przez Sukhwindera Singha - Maula Maula, ale za to wyjątkowo dosadna i mocna instrumentalnie. Na instrumentale nie zwracałam nawet uwagi, zresztą nie było ich chyba zbyt wiele. Cisza mówiła więcej niż jakakolwiek muzyka.

 

Od tych ataków minęło już ponad osiem lat. Niewiele pamiętam z ówczesnych doniesień, zatem dobrze było mi obejrzeć te wydarzenia skondensowane w dwugodzinny film. Ciężko powiedzieć czy to dobry, czy zły film. Najważniejsze było szczere ukazanie tamtych chwil zarówno w hołdzie dla zmarłych, rannych oraz wszystkich świadków, jak i przestroga wyjaśniająca jak niebezpiecznym zjawiskiem jest terroryzm.

Chaand Kaa Tukdaa (1994)
Shyam (Salman Khan) jest milionerem mieszkającym w Londynie. Postanawia spełnić życzenie zmarłej matki o pomszczeniu śmierci jego ojca oraz znaleźć Hinduskę piękną jak księżyc, aby wziąć ją za żonę. Na miejscu może liczyć na starego przyjaciela ojca (Anupam Kher) oraz poznaje piękną Radhę (Sridevi). Nie spodziewa się jednak, że jest celem spisku, w którym Hasmukh razem z synem i wspólnikiem chce za pomocą Radhy odebrać mu cały majątek.

Kocham oldskule i całe szaleństwo, które się z tym wiąże, ale ta historia była taka idiotyczna. Zresztą nie spodziewałam się niczego innego, bo reżyser - Saawan Kumar, to dokładnie ten sam, który jest odpowiedzialny za Saawan... The Love Season, Salmana mającego wizje przyszłości i indyjskiego Goszcza. A to był podobny poziom absurdu, co tutaj.

Przede wszystkim ciężko było odnaleźć się w retrospekcjach, które niby wynikały z akcji i poprzedniej sceny, ale i tak wyglądały jak wyciągnięte z kosmosu. Wraz z kolejnymi informacjami kompletnie zgubiłam się w początkach znajomości Shyama z Radhą. Skoro ona od początku miała go zauroczyć, aby uratować matkę i siostrę, to dlaczego zgrywała taką niedostępną? Wiedziała, że to on i nie chciała dopuścić, żeby się w niej nie zakochał, a ona nie musiała zrobić tego, co jej przykazał Hasmukh? Mogli chociaż powiedzieć, że pokazał jej jego zdjęcie, wtedy wszystko byłoby jasne, a tak totalnie nie rozumiem jej początkowego zachowania. Dość powiedzieć, że główna bohaterka odezwała się własnym głosem dopiero po 45 minutach filmu. :P W momencie, gdy Shyam wyznawał jej swoje uczucia to już go kochała czy tylko udawała, aby doszło do małżeństwa? Jeśli udawała to, w którym momencie się zakochała? Od nieprzystępności do miłości doszło dosłownie w  kilka scen. Skąd w ogóle pewność Hasmukha, że Shyam na pewno zakocha się właśnie w niej? W momencie wejścia niby sobowtóra Shyama doznałam mindfucka i zaczęłam krzyczeć: 'ALE O CO TU W OGÓLE CHODZI?', a Shatrughan Sinha grający Shatrugana Singę vel. Zevago w finale za to doprowadził mnie do głupawki.
Ten film to jedna wielka niezamierzona komedia. Ja już nawet nie próbuję rozebrać fabuły na części pierwsze, bo boję się, do czego jeszcze mogę dojść.

I te postaci takie papierowe. Shyam zakochuje się w pierwszej lepszej dziewczynie, która zdołała go zauroczyć, Radha na początku irytuje swoją zawziętością, potem nie robi nic innego oprócz tańca, trio Hasmukh - Rakesh - Sohan Singh doprowadza do szału, a wątek z Babu, który szuka mężów dla swoich trzech brzydkich córek w ogóle nadaje się tylko do kosza.

Lubię Salmana, nie grał tu kretyna, więc naprawdę dało się obejrzeć bez strat w ludziach. Shyam miał momenty, które Salman potem ciągle wykorzystywał w swoich komediowych rolach, ale niewiele. Ogólnie był dosyć stonowany, spokojny, na koniec żądny zemsty, więc jak na Salmana to przyzwoicie zagrana rola.
Sridevi uwielbiam, wciąż odkrywam jej oldskulowe wcielenia i zachwycam się z przyjemnością. Radha to niestety mało wymagająca i charyzmatyczna postać, ale czuć charakterystyczny rys Sridevi. Podobała mi się. No i oczywiście plus dla twórców za imię głównej bohaterki! :>
Szkoda, że Salman i Sridevi to duet totalnie pozbawiony chemii i iskier, raczej jak dobrzy kumple, ale sympatyczni razem. Sridevi jednak najlepiej grała z Anilem.

Anupam, o dziwo, mocno działał mi na nerwy. Zupełnie nie przekonał mnie jego wizerunek w peruce i okularach oraz dwoista natura Hasmukha. Jako oldskulowy czarny charakter zdecydowanie bardziej podobał mi się w Roop Ki Rani Choron Ka Raja, również ze Sridevi, i jego kultowa kwestia 'Shaitan ki kasam!' Chociaż przyznam, że dałam się na początku podejść i nie myślałam, że będzie złą postacią.

Dawno nie dostałam takiej piosenkowej zalewy, chyba się odzwyczaiłam. Gdy po godzinie były już cztery, a potem w krótkim czasie pojawiła się kolejna zaczęłam tylko przewracać oczami i 'Znowuuu?!' Najbardziej rozbawił mnie Salman w białym sweterku w czarne grochy. :D
W pewnym momencie piosenki całkowicie zlały mi się w jedno, ale I Am Very Very Sorry jest świetne! Rytmiczne, zabawne, a aktorzy świetnie się bawią. Żałuję tylko, że nie miałam tłumaczenia piosenek, połowy musiałam się domyślać, ale akurat ten cały refren był łatwy do zrozumienia.
Podobało mi się również Aajaa Deewane, Aaj Radha Ko Shayam Yaad Aa Gaya i tytułowa. Duże wrażenie zrobiły na mnie także solówki Sridevi z retrospekcji. Jest świetna w każdym rodzaju tańca: zarówno tradycyjnym, jak i współczesnym.


Chaand Kaa Tukdaa jakoś broni się swoją oldskulową formą, osobami Salmana i Sridevi, którzy dzielnie dźwigali fabułę na swoich barkach i sympatyczną muzyką (chociaż zdecydowanie w zbyt dużej ilości), ale radzę jednak omijać filmy Saawana Kumara. Dobra historia to jednak priorytet, a absurd goni tu absurd.

Matrubhoomi - A Nation Without Women (2003)
W pewnej indyjskiej wiosce nie pozostaje żadna kobieta. Ram Charan (Sudhir Pandey) za pomocą kapłana (Piyush Mishra) poszukuje żony dla swoich synów. Okazuje się, że w przebraniu mężczyzny mieszka jednak jedna dziewczyna - Kalki (Tulip Joshi). Zostaje sprzedana przez ojca i wydana za mąż za... pięciu braci. Rozpoczyna się jej koszmar ciągłego poniżania i gwałtu przez mężów i teścia.

Film porusza ważny temat dyskryminacji kobiecej płci właściwie już od urodzenia. Sam początek wiele mówi. Obserwujemy rodzącą kobietę i czekającego mężczyznę, który modli się o syna. Gdy noworodkiem okazuje się dziewczynka, zostaje po prostu utopiona w mleku. I kolejne, w których mężczyzna przebiera się za kobietę ku radości niespełnionych mężczyzn, jednego z nich, który pod osłoną nocy wybiera się do krowy, całą grupę, która w samotności zbiera się, żeby pooglądać film erotyczny.

Oglądając ten film, nie mogłam pojąć jak coś takiego może się w ogóle wydarzyć. Każda kolejna scena jest coraz bardziej przerażająca, a tragedia Kalki niewyobrażalna. Gdy myśli, że nic gorszego nie może ją spotkać, spada na nią kolejny i kolejny cios - znikąd żadnej nadziei.
Ileż ta dziewczyna musiała znieść. Scena, w której po ślubie bracia umawiają się, który będzie ją miał którego dnia i ojciec domagający się swoich praw, a następnie cała sekwencja mijających dni i tylko zmieniających się ludzi wchodzących do pokoju jest straszna. Iskierka nadziei to Sooraj, który jako jedyny nie zachowuje się jak napalony samiec, ale jest czuły, delikatny i zdobywa jej serce miłością, a nie przemocą. Urocze były ich sceny, takie normalne, zwyczajne dwójki zakochanych. Ale i to szybko się skończyło, gdy reszta rodziny odkryła, co się dzieje i po prostu pozbyła się problemu. Gdy wydaje się, że pomoże przynajmniej ojciec Kalki - okazuje się tak zachłyśnięty pieniędzmi i bogactwem, że nie interesuje go już los córki. Raghu, nastoletni pomocnik w domu, również nie jest w stanie pomóc jej uciec. A potem jest tylko gorzej i gorzej.

Brawa dla Tulip Joshi, jedynej kobiety w całym filmie. Stonowana, cierpiąca w ciszy, ale ile bólu było widać w jej oczach. Podobał mi się również Sushant Singh jako Sooraj, męska ostoja normalności. Szkoda, że tak szybko pożegnał się z życiem.

Oprócz krótkiego występu Pinky na początku, muzyka jest jedynie instrumentalna. Szukałam jakiegoś trailera, ale nawet tego poskąpiono. Zatem do zobaczenia pierwsza scena filmu, z zabójstwem dziecka tylko dlatego, że jest dziewczynką.


Całość jest mocno minimalistyczna i uboga w dialogi. Sceny są krótkie, ale dosadne w treść. Zresztą trwa tylko półtorej godziny, ale niesie za sobą mocny ładunek emocjonalny i nie pozostawia obojętnym. We mnie nadal siedzi i chyba szybko o nim nie zapomnę.

Ae Dil Hai Mushkil (2016)
Ayan (Ranbir Kapoor) i Alizeh (Anushka Sharma) poznają się na imprezie w Londynie. Mimo jego chęci do niczego między nimi nie dochodzi, ale oboje zaprzyjaźniają się. Łączy ich bogactwo rodziców, nutka szaleństwa i miłość do klasyków Bollywood. Niedługo później rozstają się z partnerami, którzy razem zdradzili ich na dyskotece, i wyjeżdżają do Paryża. Tam Alizeh znów spotyka Aliego (Fawad Khan), dawną miłość i wraca do niego. Zakochany w niej i zrozpaczony Ayan wdaje się w romans z piękną rozwódką i poetką - Sabą (Aishwarya Rai).

Jestem chyba dość powszechnie znana z tego, że nie lubię 'komercyjniaków', a na filmy Karana czy Farah Khan reaguję alergicznie. Spróbujcie puścić mi K3G, KKHH, KANK, a ucieknę z krzykiem. Jak ogólnie kocham romanse i melodramaty, tak te w wykonaniu Karana strasznie mnie mierzą. Nie mogę przestać zgrzytać zębami od nadmiaru dramy i kolejnego udziału Kajol. Tu obyło się bez niej, dramatu przez ostatnie półtorej godziny aż nadto, czego było dla mnie za dużo, ale jestem zadowolona z seansu. Pierwsza godzina z szaloną Alizeh i płaczliwym Ayanem była fantastyczna, potem za dużo dramy, ale podobało mi się, nie zostawił mnie obojętną. Razem z przyjaciółką mocno przeżywałyśmy i dyskutowałyśmy o zachowaniu Alizeh, chciałam mocno przytulić Ayana, nie oglądałyśmy w ciszy.

Ogólnie po trailerach i zapowiedziach, które dość bacznie śledziłam, miałam trochę inne wyobrażenie fabuły, które się nie sprawdziło. Sama nie wiem czy historia, którą dostałam mnie satysfakcjonuje. Na pewno to coś innego, coś innego ze strony Karana, który chyba w końcu wydoroślał i zaproponował równie dojrzałą historię. Nie o miłości, która zawsze kończyła się u niego happy endem, ale przede wszystkim o miłości jednostronnej, nieodwzajemnionej do samego końca, cierpieniu, jakie to za sobą niesie oraz wielkiej przyjaźni. Za to wielki plus! Niby stary, dobry dla wielu Karan, ale jednak inny, lepszy i dojrzalszy.

Dawno nie widziałam tak świetnie skonstruowanej postaci jak Ayan. Facet wielbicielem Bollywood? Nieumiejący się przytulać i całować? Płaczący w każdej kryzysowej sytuacji? Przeżywający rozstanie z kretynką Lisą jakby to był koniec świata? W końcu nie żaden przepakowany hiroł, który nie ma żadnych emocji, ale empatyczny i wrażliwy mężczyzna, tak bardzo łaknący miłości Alizeh. Podobała mi się konsekwencja w budowaniu jego postaci, cały czas był taki sam. W sumie jego napady płaczu mocno mnie bawiły, bo Ranbir robił to w przekomiczny sposób, ale z drugiej łamały mi serce. Scena, w której płacze na ulicy i w taksówce po rozstaniu z Lisą oraz potem, gdy zanosi się płaczem zamknięty w łazience po poznaniu prawdy o chorobie Alizeh - rewelacyjne! W ogóle ochrzciłyśmy go mianem 'baba' i coś w tym jest, Alizeh była o wiele bardziej twarda niż on.
Ranbir był fan-tas-ty-czny! Totalnie skradł wszystkim show. Rozbrajał minami, płaczem i cierpieniem Ayana w miłości do Alizeh. Dla mnie to postać tragiczna tego filmu, został niesamowicie skrzywdzony przez obie kobiety, a gdy wydawało się, że wszystko w końcu się dla niego ułoży, gdy dowiedział się o rozstaniu Alizeh i Aliego - runęło jeszcze bardziej niż wcześniej. Gdyby chociaż odwzajemniła jego miłość, pozwoliła się kochać w tych ostatnich miesiącach w taki sposób, w który chciał, a pozostała tylko przyjaźń i nieodwzajemnione uczucie. Strasznie mi szkoda Ayana. Jak w ogóle można było go nie kochać?

Jednak to prawda, że miłość niszczy przyjaźń. Uczucie jakim Ayan obdarzył Alizeh zniszczyło wszystko wokół. Małżeństwo Aliego i Alizeh się rozpadło, Saba zrozumiała, że nigdy z nią nie wygra, a sama Alizeh nigdy go nie pokochała. W sumie Alizeh to irytująca postać, ale cały czas wierna samej sobie. Nigdy nie obiecywała niczego więcej Ayanowi, wprost powiedziała, że Ali jest miłością jej życia, a na koniec do niczego się nie zmuszała, nie chciała kłamać i dawać Ayanowi złudnej nadziei. Przecież i tak był z nią w tych ostatnich miesiącach jako przyjaciel, gdyby go kochała i chciała dać temu szansę to pozwoliłaby zostać mu kochankiem, o co wręcz błagał. A to się nie zdarzyło. Wcześniej powiedziała, że go kocha, ale w inny sposób - w domyśle jako przyjaciela, brata, rodzinę, nie ukochanego. Dziwię się, że nic więcej do niego nie poczuła. To chyba pierwszy taki przypadek w filmach, żeby główna bohaterka ani przez chwilę nie była zakochana w głównym bohaterze. Nie da się jednak ukryć, że w pewnym sensie zniszczyła mu życie, skazała na cierpienie, na wieczną nieodwzajemnioną miłość.
Anushka z każdym kolejnym filmem daje czadu. Myślałam, że Akiry z Jab Tak Hai Jaan nic nie pobije, ale była świetna jako Alizeh. Zarówno w scenach początkowego szaleństwa jak i końcowej choroby. Jej bohaterka wywołuje we mnie mnóstwo sprzecznych emocji, dalej nie wiem co o niej tak naprawdę myślę, taka była niejednoznaczna, a to zasługa jak zwykle niezawodnej Anushki.

Saba tak naprawdę pojawiła się i zniknęła. Myślałam, że będzie to dłuższa rola i większe uczucie Ayana, ale została potraktowana mocno po macoszemu. Szkoda, bo rola rozwódki - poetki miała spory potencjał na rozwinięcie. Zwłaszcza że Aishwarya jak zwykle była przepiękna i czarowała każdym swoim krokiem. Kobieta z klasą, a tu jeszcze bardziej seksowna i zmysłowa niż zazwyczaj.

Na uwagę zasługują również występy specjalne.
Fawada zobaczyłam w końcu po raz pierwszy i zdecydowanie chcę go w głównej roli w dobrym filmie. Te jego przysłowiowe pięć minut było zbyt krótkie na wyrobienie sobie opinii.
Lisa Haydon w swojej króciutkiej, ale jakże zabawnej i zapadającej w pamięć roli była świetna! Dawno się tak nie uśmiałam jak z głupoty i pustości jej bohaterki. Za czym tak bardzo płakał Ayan? :D No i Alizeh, która wykurzyła ją z mieszkania wiązanką filmową!
Miło na krótką chwilę zobaczyć było Alię, no a Shahrukh to jak zwykle klasa sama w sobie. Jego kwiecisto-poetycki dialog z Sabą (I Ayan: 'Wy gadacie tak ze sobą na co dzień?) i słowa, które skierował do Ayana - wyjątkowo piękne i trafne.
I gdzie w ogóle niby była Neha Dhupia?

Muszę wspomnieć o nawiązaniach, bo nie byłabym sobą.
Było ich naprawdę sporo, większość do starszych filmów, jako że Ayan i Alizeh są fanami klasyków, które niestety znam tylko ze słyszenia, ale każde było frajdą. Na początku bardzo rozbawił mnie ich dialog przy poznawaniu swoich imion. Alizeh ma na nazwisko Khan, ale nie jest terrorystą, Ayan udaje, że Rahul 'Naam toh suna hoga', a na koniec idą słynną kwestią z Kuch Kuch Hota Hai '- I don't like jokes. - I don't like you!'. Byłam wtedy już kupiona, a jak jeszcze później wymieniono imię Madhuri to nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. Świetne było też jak parodiowali słynne teledyski łączkowo-górskie z lat 90', a później Alizeh w cienkim sari, a Ayan w kurtce tańczyli po śniegu. I to jemu było zimno! Nareszcie ktoś to w końcu wyśmiał! :D
Tutaj bardzo fajny jukebox niektórych piosenek wykorzystanych w filmie:


Szkoda, że w filmie nie znalazł się wycięty śpiew i taniec Ayana i Alizeh po Paryżu do tytułowej piosenki z An Evening In Paris. Pasowała idealnie, a przy tym była tak uroczo zrealizowana. Na pewno znajdzie się na mojej playliście, bo nie mogę przestać jej śpiewać. Kocham takie klasyki.



Tytułową piosenkę pokochałam od pierwszej nutki, gdy tylko wyszła po raz pierwszy. Absolutnie przepiękna kompozycja. Ciarki, ciarki, ciarki. Głos Arijita jest fenomenalny. To właśnie ona tak bardzo zachęciła mnie do filmu, a w nim samym, już z wizją i znajomością wydarzeń, wypadła jeszcze lepiej. Zdecydowanie mój faworyt z całego soundtracku.
Z całą resztą mam problem, bo niby wszystko brzmi dobrze, ale aż tak mnie nie porywa. Channa Mereya jest za smętne, Bulleya zbyt rockowe, a The Breakup Song brzmi jak gorsza wersja It's Time To Disco z Kal Ho Naa Ho. W czasie seansu przekonałam się do Cutiepie, a teraz chyba zaczęłam chorować na Alizeh, bo w głowie cały czas 'Ali, Ali, Ali, Alizeh. Kahan hai tu? Mere dil mein hain na.'


Jukebox:


Karanie Joharze, gratuluję. Nareszcie zrobiłeś dobry film! I ja cieszę się, że tym razem instynkt mnie nie zawiódł i już po pierwszym takcie tytułowej piosenki wyczułam, że tym razem będzie dobrze.
Teraz mogę być naprawdę zadowolona. Pierwsza godzina, jak już wspominałam, była rewelacyjna. Mnóstwo śmiechu i nawiązań, a tekstu 'Zamknij się! Masz czas!' zdecydowanie będę teraz używać, gdy ktoś będzie się wykręcał innymi obowiązkami. Potem, jak zwykle u Karana, wchodzi drama, i to w dużej ilości, ale tym razem nawet zjadliwa i wciągająca. Warto przede wszystkim dla znakomitego Ranbira i wszystkich jego płaczliwych scen oraz jak zwykle świetnej Anushki i ich przyjacielskiej chemii.
To był naprawdę dobry film na zakończenie 2016 roku. Mam nadzieję, że w 2017 czekają na mnie jeszcze lepsze!